Bagaże na dachu, kaktusy za oknem, indianki z melonikami na głowach we wnętrzu. Jazda w rytmie cumbii z prędkością nieprzekraczającą 40 km/h. Zero fałszu i turystycznego plastiku: w dzisiejszym wpisie zapraszam na szaloną podróż kolejową przez boliwijską pampę.
Ameryka Południowa jest kontynentem niemal w zupełności pozbawionym kolei. Jedynie Chile, określane momentami mianem Niemiec Południa, rozwinęło swój transport szynowy do poziomu względnie zadowalającego. W pozostałych państwach linie kolejowe zostały bezpardonowo dorżnięte – tego smutnego losu nie uniknęła nawet słynna peruwiańska kolej inżyniera Malinowskiego. A tymczasem w Boliwii…
Cochabamba to duże, ponadpółtoramilionowe miasto, z dość okazałą stacją kolejową, na której częściej spotkać można pasące się na torach osły, niż pociąg. W sporym budynku toczy się bogate życie ulicy, ale o tym cicho sza, bo to materiał na kolejny wpis. Raz dziennie, przez sześć dni w tygodniu, stacja pełni swoją pierwotną rolę: obsługuje pociąg. A raczej autobus szynowy, bardzo dosłownie. My pojedziemy dzisiaj uroczym żółtym Dodgem, jakby wprost wyjętym z amerykańskich filmów lat pięćdziesiątych.
W kilku miejscach ostały się trójkąty torowe – używane oczywiście na stacjach końcowych, ale nie likwidowali ich i na trasie, zapewne w razie powodzi/lawiny/UFO.
A wiesz może jak to cudo obracają?
W kilku miejscach ostały się trójkąty torowe – używane oczywiście na stacjach końcowych, ale nie likwidowali ich i na trasie, zapewne w razie powodzi/lawiny/UFO.
Rewelacyjny materiał. Nawet nie przypuszczałem, że gdzieś na świecie istnieje taka nietypowa kolej.