Tu ja spoczywam / Pop Teodor się nazywam / Drogie były mi owce / Mleko ich i wiosny z nimi / Z pełnych wiader mleka / Wyrabiałem ser / Jadł każdy, kto miał życzenie / Drogie mi były owce liczne / Wyruszyłbym z nimi w góry / Lecz życie mnie opuściło w 75 roku życia.
To jeden z tych dni w życiu podróżnika, kiedy zdaje się, że wszystko staje ci na drodze, buntuje się, z uporem maniaka wciska szpilki w gdzieś istniejącą laleczkę wudu stworzoną na twoje podobieństwo. Odwołany pociąg, konieczność nadrabiana drogi, autobusy wolno pokonujące górskie serpentyny, ciągły pośpiech podczas przesiadek. A potem wielojęzyczne negocjacje z taksówkarzami w Syhocie Marmaroskim, nerwowe ze względu na coraz szybciej zachodzące słońce. Dwa słowa po angielsku, trzy po rosyjsku, coś tam na migi, zdanie w łamanym francuskim… i wreszcie udaje się w ostatniej godzinie światła słonecznego dotrzeć na miejsce. Oto wesoły cmentarz w Sapancie.
Bogato zdobione nagrobki, rozświetlone pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca, wydają się weselsze i żywsze od opustoszałej wsi. Niedziela w tradycyjnym regionie Maramureszu to dzień respektowanego odpoczynku, wszyscy mieszkańcy pochowali się więc do domów. Tylko z rzadka można na ulicy zobaczyć kobietę w długiej czarnej sukni, albo mężczyznę noszącego na głowie melonik, również w kolorze czarnym. Tu i ówdzie słychać zawodzącą ludową muzykę. W powietrzu unosi się zapach śmierci, ale nie jest on duszący, lecz lekki, nawet radosny. Zupełnie jakby mieszkańcy Maramureszu podpisali tajemny pakt ze śmiercią i teraz musieli żyć z nią pod jednym słońcem, jak z nie do końca lubianą, ale w końcu oswojoną od wielu lat sąsiadką zza ściany.
A może faktycznie podpisali? W końcu kto może sobie pozwolić na drwiny z kostuchy, kolorowe nagrobki, zabawne, a czasem nawet dwuznaczne obrazki, prześmiewcze wierszyki opisujące zmarłego? Dlaczego to Rumunia kojarzy się z pierwowzorem wampira i innymi straszydłami Transylwanii?

Od 1935 w Sapancie powstają kolejne nagrobki na “wesołym cmentarzu”. To miejsce znane, opisywane we wszystkich przewodnikach, uhonorowane przez UNESCO i wielokrotnie pojawiające się w polskim Internecie… ale bynajmniej nie przereklamowane. Bo zamki, katedry, góry i plaże spotka się na całym świecie, a Stan Ioan Pătraș, autor pierwszych kolorowych nagrobków w Sapancie, był tylko jeden.
Po godzinnej kontemplacji rumuńskiej nekrosatyry czas kontynuować podróż w stronę Lwowa. Nie jest łatwo, bo z portfela smętnie spozierają dwie ostatnie rumuńskie leje, autobusu się w niedzielę nie uświadczy, a droga pusta, i dodatkowo nikt tu na wsi nie mówi w ludzkim języku. W końcu się jednak udaje. Parę minut przed zapadnięciem zmroku zatrzymujemy czarny samochód wiozący milczącą parę młodych Rumunów. W sumie to jadą zupełnie gdzie indziej, ale co im szkodzi podwieźć nas te dwadzieścia kilometrów do Syhotu. Oboje ubrani są na czarno, nikt z nikim nie rozmawia, z radia sączy się znowu ludowe zawodzenie. Czujemy ten sam zapach. Jest dziwnie.
Zobaczcie, jak ładnie wygląda wesoły cmentarz oświetlony zachodzącym słońcem.








Tłumaczenie wierszyka o kozach zaczerpnąłem z przewodnika “Rumunia, mozaika w żywych kolorach” pod redakcją Łukasza Galuska, Michała Jureckiego i Alexandru Dumitru, Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2004.
Za przetłumaczenie wiersza o szesnastolatku porażonym prądem bardzo dziękuję rumunistce Justynie Cichońskiej.
Bardzo ciekawa opowiesc