Potosí – sumienie warte oranżadę

Starszy górnik mógł mieć koło trzydziestki, młodszy sam się przyznał do wieku – zaledwie szesnaście lat. Po ich czołach ściekał pot, szorstkie dłonie trzymały kilofy, policzki wypełniały żute godzinami liście koki. Obaj mężczyźni zawzięcie fedrowali litą skałę, walcząc z pyłem, głodem i niebezpieczeństwem śmierci, która nadejść mogła z najbardziej nieoczekiwanej strony. Od czasu do czasu posyłali niemrawe uśmiechy turystom z bogatych krajów, dla własnej przyjemności zapędzonym w mroczne korytarze.

Zaraz za rogatkami boliwijskiego miasta Potosí wznosi się góra nazwana Cerro Rico (dosłownie “bogate wzgórze”). Stożkowate wzniesienie o regularnych kształtach, przeryte dzisiaj na wskroś kopalnianymi korytarzami, zapewniło miastu rozwój, a hiszpańskiemu imperium kolonialnemu – bogactwo. W połowie szesnastego wieku odkryto tutaj złoża srebra, parę stuleci później ocenione jako największe na świecie. Wówczas powstało pod Cerro Rico pierwsze górnicze miasteczko. Wkrótce galeony wypełnione srebrem odpływały od brzegów Nowego Świata do Europy, a Potosí rozwijało się w błyskawicznym tempie, jeszcze przed końcem stulecia przewyższając liczebnie populację niejednej europejskiej stolicy.

Historia górnictwa na terenach Andów niewiele ma jednak wspólnego ze spełnieniem marzeń o wolności i bogactwie Nowego Świata. To nie “american dream” ani nie kanadyjska gorączka złota. Historycy szacują, że w ciągu pięciu wieków wydobycia pod skałami Cerro Rico zginęło nawet 8-9 milionów ludzi. Zabijały ich nie tylko niebezpieczeństwa związane z pracą pod ziemią, ale i położenie kopalni – dla nieprzyzwyczajonego organizmu samo przebywanie na wysokości pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza może być śmiertelnie niebezpieczne, nie mówiąc już o ciężkiej fizycznej pracy. Niestety, do dziś warunki pracy nie uległy znaczącej poprawie.

– Ile ofiar pochłonęły już kopalnie w tym roku? – pytam Miguela, przewodnika turystycznego z Potosí.
– O tym nie mówi się pod ziemią – strofuje mnie Boliwijczyk. – Środowisko górnicze jest bardzo przesądne, wspominanie złych rzeczy przynosi pecha.
Po wyjściu na powierzchnię powracam więc do pytania.
– Od stycznia do listopada zginęło 32 górników – mówi niechętnie Miguel.

Praca

Dzieje miasta są na tyle znaczące dla historii Ameryki Południowej, że w języku hiszpańskim utrwalił się nawet związek frazeologiczny “vale un Potosí” – “warte fortunę”. Aby się do tego bogactwa dobrać, na andyjskie wyżyny zwożono niewolników nawet z odległej Afryki. Najbardziej pomocny przy wydobyciu srebra okazał się jednak inkaski system pracy zwany mita. Stosowana jeszcze przed przybyciem hiszpańskich konkwistadorów, mita oznaczała obowiązkowe świadczenie pracy na rzecz państwa, na przykład przy budowie dróg. Europejczycy z radością podchwycili ów pomysł, nakazując każdej indiańskiej wiosce przysłanie siedmiu procent zdolnych do pracy mężczyzn. Zejście do kopalni miało trwać rok, jednak wielu z pracujących pod ziemią Indian już nigdy nie ujrzało ponownie światła słonecznego.

Neokolonializm ma się dziś świetnie w Potosí. Przymus służby dla kolonizatora został zastąpiony rachunkiem ekonomicznym współczesnego świata. W role konkwistadorów wcielają się dziś zagraniczne firmy. Choć przyznać trzeba, że płacą, jak na miejscowe warunki, nienajgorzej. Średni miesięczny zarobek wynosi w mieście około tysiąca boliwianów (500 złotych). Górnik tymczasem otrzyma od dwóch do pięciu tysięcy, w zależności od wydobycia (1000-2500 złotych). Za te pieniądze można w Boliwii utrzymać całą rodzinę. Problemów jest jednak niemało, a jednym z najważniejszych pozostają wysokie współczynniki śmiertelności. Średnia długość życia pracownika boliwijskiej kopalni wynosi 45-50 lat. Od wypadków i wysokości groźniejsze są choroby układu oddechowego, zwłaszcza rak płuc.

Spośród czterystu kopalni, przecinających na wskroś Cerro Rico i czyniących zeń bardziej ser szwajcarski niż porządną, szanującą się górę, czynnych jest dziś sto osiemdziesiąt. Niemal całe zasoby srebra zostały już wydobyte. Piętnaście tysięcy górników pozyskuje więc inne materiały, przede wszystkim rudę cynku.

– Srebra pozostało już naprawdę niewiele, ale gdyby zamknąć kopalnie, Potosí zamieniłoby się w miasto duchów – tłumaczy przewodnik.

I rzeczywiście, choć dziś to tętniąca życiem metropolia, a zarazem przepiękne kolonialne miasto, historia obu Ameryk zna niejeden przypadek opuszczonego postgórniczego osiedla. W USA takie miejsca stawały się scenerią znanych westernów. Do opustoszałych miejscowości na chilijskiej pustyni Atacama pędzą turyści, by na własnej skórze poczuć dreszczyk emocji związanych z “miastem duchów”. Zresztą, daleko szukać nie trzeba – przecież i w Polsce mamy swoją Miedziankę, której “historię znikania” dokładnie opisał Filip Springer.

Sumienie

Przewodniki i fora internetowe nie pozostawiają złudzeń – w Potosí warto obejrzeć kościoły, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO stare miasto, ale przede wszystkim koniecznie trzeba zejść do kopalni. Biur wycieczkowych jest tu na pęczki. Turystów kusi się cenami niższymi niż u konkurencji, możliwością wyjścia z innej strony góry niż się wchodziło, a nawet okazją do rzucenia własnoręcznie zapalonej laski dynamitu (za dodatkową opłatą). Kilkugodzinna ekskursja to koszt około dwudziestu dolarów.

Aby uspokoić bardziej wrażliwe na ciężkie warunki pracy i biedę turystyczne sumienia, przed wjazdem pod ziemię odwiedza się Mercado Minero, czyli górniczy targ. Przewodnicy zachęcają tu do kupna niewielkich podarunków, takich jak napoje gazowane, paczki z suszonymi liśćmi koki, czy wreszcie dynamit. W trakcie wycieczki rozdają je pracującym pod ziemią mężczyznom.

– Myślałem, że to kolejny punkt, w którym zdzierać z nas będą pieniądze – mówi przejęty turysta z Norwegii. – Tymczasem zobaczyłem ich radość na widok tej obrzydliwej oranżady i aż mi żal, że nie kupiłem drugiej.
– Czy nie możemy im przywieźć czegoś do jedzenia? – nawołuje w tym czasie żona Norwega.
– Warunki pod ziemią nie sprzyjają jedzeniu – odpowiada przewodnik. – Wszystko byłoby wkrótce pokryte pyłem i ziemią. Lepiej kupić paczkę z koką. Żute liście powstrzymują łaknienie i pomagają wytrzymać bez posiłku te dziesięć godzin spędzonych w pracy.
– A to dlatego oni wszyscy mają ciągle pełne usta… – konstatuje Europejka.

Biura turystyczne zarzekają się, że piętnaście procent sumy, którą przyjezdni wpłacają za odbycie wycieczki w głąb kopalni, trafia do kieszeni górników. Ponadto budują drewniane drabiny, będące sporym udogodnieniem w podziemnym życiu – wcześniej trzeba było wspinać się po skałach. Jeżeli faktycznie tak jest, to można zaryzykować stwierdzenie, że ruch turystyczny rzeczywiście wiele znaczy dla miejscowych. Jednak turyści przeszkadzają w pracy, no i pozostaje także kwestia indiańskiej dumy. Chcę spytać któregoś z mężczyzn czy nie jest im, górnikom, głupio, że zamożni turyści obserwują ich przy ciężkiej pracy w warunkach urągających godności. Czy w głowie nie pojawiają im się skojarzenia z odwiedzinami w zoo, zwłaszcza w momencie, gdy otrzymują od przybyłych czerwoną gazowaną oranżadę? Chcę spytać, ale ostatecznie nie robię tego, powstrzymany wstydem. Od ciężkiego życia w biedzie gorsze jest chyba tylko upokorzenie przez przyjezdnego uświadamiającego ci twoją niską pozycję społeczną.

Podobne myśli nachodzą mnie, gdy pomyślę o przewieszonym przez szyję aparacie. Fotografować, czy jednak lepiej nie…? Nie od dziś wiadomo, że najlepsze fotografie reporterskie powstają podczas zetknięcia z cudzym nieszczęściem. I to najlepiej twarzą w twarz. “Jeśli twoje zdjęcia nie są dostatecznie dobre, to znaczy, że nie podszedłeś dostatecznie blisko” – taką uniwersalną formułę na dobrą reporterską fotografię sprzedał potomnym węgierski fotoreporter Robert Capa (ironia losu spowodowała, że pewnego dnia Capa podszedł zbyt blisko i zginął od wybuchu miny przeciwpiechotnej). Ja co prawda nie jestem zawodowym fotografem, ale przecież każdy chce mieć stąd jakąś pamiątkę. Norweska para uwiecznia się na tle ciemnego korytarza, potem robią sobie selfie z górnikiem; będą mieli co pokazywać dzieciom. Mnie bardziej interesuje wizja napisania tekstu o tym wszystkim – a przecież artykuł bez ilustracji dzisiaj nikogo nie przyciągnie.

Fotografuję. Podchodzę do górników i strzelam im fleszem po oczach. Adrenalina powoduje, że nawet nie odczuwam wstydu. A może to świadomość, że przecież wykupiłem się dwoma litrami oranżady?

Wycieczka

Po wizycie na targu górników, a przed zejściem w mroczną otchłań kopalni, turyści odwiedzą jeszcze jedną z wielu oczyszczalni rudy. To niewielki zakład pełen bulgocących kadzi, rur, mieszalników. Wszędzie unoszą się śmierdzące opary. Robotnicy noszą maseczki ochronne, które z pewnością niewiele dają. O ochronę turystów nikt się tutaj nie troszczy, bo i po co? Przecież każdy z odwiedzających świadomie podpisał dokument zdejmujący z firmy turystycznej odpowiedzialność za ewentualny uszczerbek na zdrowiu poniesiony w trakcie wycieczki.

Oczyszczalnia rudy
Oczyszczalnia rudy
Kadzie w oczyszczalni rudy
Kadzie w oczyszczalni rudy

Potem trzeba się przebrać – niezbędne będą nie tylko kaski, lecz i ochronne spodnie oraz kamizelki. W końcu żaden z przedstawicieli lepszego świata nie chce się pobrudzić. Kiedy wszyscy będą gotowi, busik zawiezie grupę na wysokość około 4500 m n.p.m., gdzie znajduje się wejście do szybu.

– Uważajcie – Miguel ostrzega grupę podekscytowanych turystów. – Będziemy iść czynnymi korytarzami, po których jeżdżą wagoniki wypełnione urobkiem. Każdy z nich waży koło trzech ton i jest pchany ręcznie. Wszyscy przez korytarze biegną, bo raz zatrzymany wagonik trudno jest ponownie wprawić w ruch, dlatego jak krzyknę, to szybko chowajcie się pod ściany.

Jakby na potwierdzenie jego słów, z kopalni wybiega czterech umorusanych górników. Mozolnie pchają sporej wielkości wózek, do pełna załadowany urobkiem. Wszyscy gonią, żeby nie stracić pędu; w końcu dobiegają do urwiska i przechylają wagonik, z którego sypie się wydobyty materiał.

Tymczasem turyści nerwowo sprawdzają światła latarek na kaskach. Denerwują się przed wkroczeniem w ciemność. Spory wpływ na ich organizmy ma wysokość – nie wszyscy czują się dobrze. Serce łomocze, w głowie wiruje, rozrzedzone powietrze nie nasyca żądnych tlenu płuc wystarczająco. Po wejściu do szybu adrenalina pozwoli zapomnieć o złym samopoczuciu, tymczasem trzeba się wspomagać liśćmi koki (pomagają w aklimatyzacji) i miejscowymi tabletkami Sorochji, stworzonymi specjalnie na problemy z chorobą wysokościową.

– A jak będę chciała wrócić? – pyta przewodnika turystka z Norwegii. Ten uspokaja, że powrót na powierzchnię jest możliwy w każdej chwili. Wystarczy powiedzieć. Przecież nie każdy turysta musi wytrzymać wchodzenie po wysokich chybotliwych drabinach, czołganie się przez ciasne przejścia, pył i hałas, brak powietrza, myśli o wszystkich czyhających niebezpieczeństwach.

W tunelu co rusz migają chłopięce twarze. Takie jak twarz Antonia, szesnastoletniego podrostka, od dwóch lat pod ziemią. Antonio mówi, że nie miał wyboru, bo wszyscy mężczyźni w rodzinie zawsze zasilali szeregi górników pod Cerro Rico. Oficjalnie pełnoletniość w Boliwii osiąga się po ukończeniu osiemnastego roku życia – w praktyce najmłodsi pracownicy kopalni to właśnie czternastolatkowie. Fotografuję chłopaka, ale zdjęcie nie wyjdzie ze względu na ciemność i zbyt duże zapylenie powietrza.

Po dwóch godzinach wycieczka dochodzi do ostatniego, a zarazem najważniejszego punktu programu.

– To jest El Tío, czyli Wujek – mówi przewodnik Miguel stając przed niewielką gliniano-ziemistą figurką ulepioną na uboczu jednego z korytarzy. – Właściciel wszystkich kopalń i minerałów, podziemny bożek. Aby go obłaskawić, górnicy składają mu różne dary, przede wszystkim kokę, alkohol i papierosy. Kupiliście na targu mocną wódkę? To dobrze, teraz pokropcie nią Wujka w intencji bezpiecznej pracy.

Postać bożka obrzucona jest ze wszech stron rozmaitymi śmieciami. Walają się na wpół zwiędnięte kwiaty, kolorowe serpentyny, butelki z napojami, wstążeczki. Z ust idola zwisa na wpół dopalony papieros, najwidoczniej El Tío nie umie się zaciągać. Naszej grupie nie poszczęściło się, bo w innych kopalniach totemy mogą być wielkości człowieka – ten bardziej przypomina zdeformowanego królika.

El Tío
El Tío

Fiesta

Nie wszyscy dowiezieni na zbocze Cerro Rico weszli do kopalni. Angielka skapitulowała przed wejściem, żądając powrotu do widocznego w dole miasta. Razem z nią pojechał brodaty Amerykanin, od początku wycieczki zastawiający sidła na atrakcyjną blondynkę. Jednak ci, którzy weszli, nie wychodzą z obojętnymi twarzami. Część jest podekscytowana, część przerażona, jeszcze inni najwidoczniej nie czują się najlepiej. Słychać urywki emocjonalnie prowadzonych rozmów: “Sąsiedzi nam nie uwierzą…” “Mój dziadek był górnikiem, nigdy nie doceniałam jego pracy.” “To co, teraz na dobrego steka i zimne piwko?” “Straszne, przecież to średniowiecze.” “Mówiłem, że warto tu przyjechać!” “Cały się uwaliłem tym cholernym pyłem.” “I jak, kochanie, podobało ci się?”

Na zewnątrz kopalni - w dole miasto Potosí
Na zewnątrz kopalni – w dole miasto Potosí

Boliwijskie miasta ożywają dopiero wieczorem – po zmroku handlarze wystawiają na ulice budy z jedzeniem. Robi się gwarno i tłoczno do tego stopnia, że wąskimi uliczkami starego miasta w Potosí trudno jest się przecisnąć. W tłumie na pewno można spotkać niejednego górnika. Boliwijczyk tak łatwo nie odpuści okazji do poświętowania, choćby i cały dzień spędził z kilofem w dłoni.

Niczym El Tío, miłośnik alkoholu i dobrego tytoniu, górnik nie pogardzi odrobiną rozrywki. – Żyj krótko, ale intensywnie – uśmiecha się jeden z mężczyzn, po czym znika w labiryncie straganów.

Dodaj komentarz