Reakcja policjanta na zawiadomienie o napaści była przewidywalna: “co wyście, do cholery, robili w centrum miasta na ulicy?!”
No, szliśmy. Zmierzaliśmy do Carlton Centre, centrum handlowego mieszczącego się w przyziemiu najwyższego budynku Afryki. Niedzielne popołudnie, godzina czternasta. Tłum ludzi na ulicach, samo centrum Johannesburga. Tylko że w Johannesburgu centrum dawno już przestało być miejscem dozwolonym dla białego człowieka.
Od krótkiej chwili miałem wrażenie, że ktoś za nami podąża. Przyspieszyliśmy kroku, ciągle starając się wyglądać na wyluzowanych. Do Carlton Centre pozostało zaledwie pięćdziesiąt metrów, kiedy kątem oka dostrzegłem pięciu facetów rzucających się na Gala. Zacząłem biec…
Dwie minuty później wróciłem na miejsce z sześcioma ochroniarzami. Ale było już za późno. Gal stał na skraju chodnika, oszołomiony. Bez portfela, plecaka, telefonu, za to z poszarpaną koszulką i czerwonymi pręgami na szyi.

Nauka chodzenia
Mogło być dużo gorzej. W 2015 roku w samym Johannesburgu policyjna statystyka odnotowała ponad 1300 zabójstw. Ile śmierci skryło się w mroku szarej strefy – nie wiadomo. Dla porównania, tego samego roku w całej Polsce stwierdzono 495 zabójstw.
– Avoid to walk. Avoid to walk! Nie chodź nigdzie pieszo – powtarzała do znudzenia znajoma, kiedy usłyszała o napaści na Gala. – W zeszłym roku jechałam taksówką na imprezę. Założyłam ulubione kolczyki, które dostałam od rodziców po ukończeniu szkoły. To były takie metalowe obręcze o sporej średnicy. Taksówkarz zaparkował przed klubem, miałam do przejścia może z dziesięć metrów. Tyle wystarczyło. W pewnym momencie poczułam, jak czyjeś ręce zaciskają się wokół moich kolczyków. Rozerwał mi całe uszy, wszędzie kapała krew…
Z kolei Brace, kiedy wybieraliśmy się razem na miasto, instruował mnie jak chodzić. – Patrz na mnie, chodzę jak kaczka. Musisz się tego nauczyć. Wyluzowany, swobodny styl. Nie możesz wyglądać na spiętego. I nie zbliżaj się do ściany, bo cię jeszcze ktoś na nią wepchnie, odcinając ci drogę ucieczki. – Brace miał koło pięćdziesięciu lat i był wysoko postawionym urzędnikiem. Jednak to nie jego pozycja zawodowa, tylko kolor skóry i znajomość lepszych oraz gorszych miejsc sprawiały, że odważyłem się z nim spacerować po Yeoville, dzielnicy owianej wybitnie złą sławą.
Ale to było przed napaścią. Później poruszałem się już jak każdy inny biały – taksówką. Od drzwi do drzwi. Bez aparatu, portfela i paszportu. Tylko z telefonem i niedużą sumą pieniędzy w kieszeni.


Postapokalipsa
Jeszcze ćwierć wieku temu w “mieście złota” (nazywanym tak ze względu na gorączkę złota, która doprowadziła do jego powstania) panował zupełnie odwrotny porządek. W dzielnicach takich jak centrum Johannesburga mogła pracować tylko określona liczba czarnych robotników. Wystarczająco duża, żeby nie brakło rąk do najgorszej, fizycznej pracy. Wystarczająco mała, żeby bogatym dzielnicom nie groziły zamieszki.
W ogóle, jeśli byłeś czarny, nie miałeś prawa podejmować większości zawodów. Aby wyjść na teren białych, potrzebowałeś przepustki. Każdy mógł zażądać jej okazania, nawet pięcioletnie dziecko, a ty musiałeś giąć się w pokłonach i udowadniać, że masz prawo chodzić po chodniku. Rzadko który biały zwracał się do ciebie prawdziwym imieniem – przecież wiadomo, że wszyscy Murzyni to Jim, tak jak każdy podwórkowy pies to Burek.
Czarni pracownicy Johannesburga nie mieszkali więc w Johannesburgu, lecz w miastach-satelitach zwanych townshipami (najsłynniejszy z townshipów, Soweto, jest do dziś największym miastem Republiki Południowej Afryki). Jednak wraz ze zwycięstwem Nelsona Mandeli i jego partii w wyborach w 1994 roku, a co za tym idzie – z upadkiem apartheidu, ustroju rasowego wykluczenia – czarni zaczęli odzyskiwać ziemie, zawody, władzę. Runęły mury czarnych gett i potok ludności wyrwał się z czarnych townshipów do białych miast.
Jednocześnie, im więcej czarnych uchodźców osiedlało się w wieżowcach centralnego Johannesburga, tym więcej białych firm z nich uciekało. Sytuacja wyrwała się spod kontroli. Doprowadzono do tego, że wiele biurowców stoi dziś pustych. Nawet wspomniany Carlton Centre, najwyższy budynek Afryki, przez lata mieścił w sobie tylko centrum handlowe w przyziemiu i punkt widokowy na najwyższym pięćdziesiątym piętrze. 48 kondygnacji straszyło wiecznie ciemnymi oknami.

Niektóre budynki spotkał jeszcze gorszy los – zostały przejęte przez mafie lub najuboższe warstwy społeczne. Widać je z daleka dzięki zniszczeniom, nadpaleniom, wybitym szybom, zwisającemu zewsząd praniu, górze śmieci pod oknami, dymowi z palonych na chodnikach ognisk. Flagowym przykładem przejętego budynku do 2007 roku był prawie dwustumetrowy wieżowiec Ponte City. Zanim odzyskano nad nim kontrolę, góra śmieci wyrzucanych przez okna Ponte osiągnęła wysokość czternastu pięter (poświęcę temu miejscu osobny wpis).

Kiedy stanie się pośrodku ulicy w centrum Johannesburga, trudno wyobrazić sobie jej widok z początku lat dziewięćdziesiątych. Jak to mogło wyglądać: białe kołnierzyki białych biznesmenów? Uporządkowany ruch drogich limuzyn? Nuda klasycznej biurowej dzielnicy? Ostatnie funkcjonujące kopalnie złota?
Dzisiaj to postapokaliptyczne getto rodem z Mad Maxa. Ulicami chaotycznie mkną czarne taksówki. Na chodnikach rozkładają się stragany z owocami lub ubraniami (ubrania zazwyczaj leżą na ziemi w poskręcanych zwojach). Na każdym słupie, każdej latarni, każdej ścianie wiszą trzy rodzaje reklam: tania i bezpieczna aborcja, skuteczne powiększanie penisa, magiczne usługi proroków. Złota się już nie wydobywa, chyba że z kieszeni zabłąkanych turystów.


Poza centrum
Są też w Johannesburgu bezpieczne miejsca. Na przykład dzielnica Sandton, południowoafrykańskie Wall Street, położone przy linii kolejowej do Pretorii. To tam przeniosła się duża część biznesu po wielkim exodusie z centrum miasta.
Albo strzeżone osiedla. Fragmenty miasta oddzielone od świata zewnętrznego zasiekami, bramami, drutami pod napięciem, strzeżonymi bramami wjazdowymi.
Żeby móc żyć w tym mieście, trzeba się umieć po nim poruszać. Wiedzieć, gdzie lepiej nie zaglądać. Pewnego dnia poprosiłem młode białe małżeństwo z północnych dzielnic o podwiezienie do centrum. Spełnili moją prośbę, ale nie bez trudności.
– Nie wiem, gdzie jest główny dworzec kolejowy. Nigdy wcześniej tam nie byłem – tłumaczył Jamie.
– Skąd przyjechałeś? – zaciekawiłem się.
– Jestem stąd. Urodziłem się w Johannesburgu – odparł mężczyzna i włączył samochodową nawigację.






Na ulicach Johannesburga dzieje się akcja wydanego kilku lat temu klipu do piosenki “Fatty Boom Boom” południowoafrykańskiego zespołu Die Antwoord. Zawsze myślałem, że miasto jest tam specjalnie ucharakteryzowane, aby przewrotnie podkreślić stereotypy o Południowej Afryce.
Dzisiaj wiem, że jedynym dodanym przez reżysera elementem były dzikie zwierzęta. Cała reszta to stuprocentowa codzienność centrum Johannesburga. Wliczając widoczne w tle reklamy proroków.
Chadzałem po centrum Johannesburga 30 lat temu. Już wtedy, pomimo oficjalnego apartheidowego Group Areas Act, w Hillbrow mieszkali głównie czarni Afrykanie. Dla rządu był to poligon eksperymentu społecznego, po tym jak się okazało że młodzi biali nie chcą mieszkać w wiezowcach w centrum. Chodziłem po sklepach płytowych z afrykańską muzyką i oprócz liberalnych studentów byłem raczej jedynym białym na ulicy. Afrykanczycy byli fantastyczni, otwarci, chcieli sie dowiedziec jak jest na swiecie. Czuło się nieuchronność zbliżajacych sie zmian, chociaż panował wszechogarniający strach przed policją. Nie slyszalo sie o napadach na bialych, kraj w ryzach trzymal strach.