Opuszczony dom nad jeziorem wypełniają zakurzone świadectwa ekscentryzmu. Paprocie coraz śmielej płożą się po dawnej pracowni, a słoiki z jedzeniem w nieczynnej od lat lodówce zarastają warstwami pleśni. Artysta dorobił się wielu wystaw, nagród i zaszczytów, książki o sobie samym i obszernej notki na Wikipedii, ale do końca życia nie dorobił się ponoć bieżącej wody.
Rzeźbiarz Roman K. zmarł kilka lat temu w wieku 86 lat. Od tej pory jego dom, nazwany przez autora biografii artysty kamienną twierdzą, niszczeje. Dzisiaj twierdzy nie broni już żadna fosa, łucznicy na murach, ani nawet pies, parę lat temu nieustannie szczekający na sąsiadów, żadna furtka, żadne drzwi. Każdy chętny może do twierdzy wejść bez zaproszenia. Potężne kamienne mury prawie metrowej grubości stały się bezużyteczne.

Byłem tu wcześniej, jeszcze za życia właściciela. Inaczej wówczas nazywałem kamienną twierdzę. Któryś z moich znajomych ochrzcił ją jako dom-krzak i tak już zostało. Rzeczywiście, budynku niemal nie było widać zza gęstej roślinności.
Czasami spomiędzy krzewów wychodził sam Roman K. Zarośnięty, niedbale ubrany w nie pierwszej czystości powyciągane sweterki, wsiadał na rower i jechał do sklepu spożywczego. Sklep mieści się zaledwie sto metrów dalej i w niecałe dwie minuty można do niego dojść pieszo. Mimo to, skrzypienie starego roweru codziennie roznosiło się po wsi.
Gdyby wciąż żył, na blogu ukazałby się pewnie tekst o fenomenie artysty-pustelnika, geniusza rzeźby, mieszkającego w urągających godności warunkach domu-krzaka. Na to jest jednak za późno. Dzisiaj można jedynie opisać jego upadającą kamienną twierdzę. Jak opisuje ją autor biografii artysty:
Rekwizytornia żelastwa rozmaitego, z butelkami porosłymi pleśnią, blachą, gwoździami, szczątkami pługów, wszystkiego, co się śmietnikiem zwie, labiryntami pomieszczeń wypełnionych sprzętami użytkowymi, stertami gazet do gazet niepodobnych z wiadomościami, które dawno utraciły tożsamość wyglądu i wiadomości, sporą liczbą półek po kredensach, szafach. (…) Przy ścianach na półkach, jakby w wyreżyserowanych pozach, stoją pogrupowani strażnicy tego ogniska – koty.

Czy postępująca dewastacja opuszczonego domu to zatem wina jedynie wandali, wilgoci i upływającego czasu? W jakich warunkach żył sam rzeźbiarz? I dlaczego? Czy prawdziwa jest hipoteza podana w biografii?
Może dlatego umiłował bałagan specjalnie w jego życiu hodowany i często ostentacyjnie do sztuki przenoszony, by wywołać bunt, że świat to brud, chaos, wyrzeczenia aż po kres. Vanitas… marność nad marnościami.
A może prawda jest o wiele bardziej przyziemna? Ze wspomnień mieszkańców wsi wyłania się obraz człowieka, który nie stronił od alkoholu. Od ludzi – owszem.
– Ostatni kontakt mieliśmy w 1984 roku – opowiada jeden z sąsiadów. – Pokłóciliśmy się o drogę. Roman chciał przejeżdżać samochodem przez nasze podwórko, na co z początku wyraziłem zgodę. Kiedy jednak zobaczyłem głębokie koleiny przed domem, poprosiłem go, by korzystał z głównej drogi. Obraził się. Przyszedł następnego dnia z broną, którą naprawiał mi w swojej pracowni. Rzucił nią o ziemię i wykrzyczał “nie będę z panem rozmawiał, bo pan jesteś esteta”. Przez następne trzydzieści lat żyliśmy po sąsiedzku bez słowa, pogodziliśmy się dopiero krótko przed jego śmiercią.










Opowiedziana historia jest prawdziwa, ale nazwiska bohaterów zostały zmienione ze względu na ochronę lokalizacji domu oraz pamięci o Romanie K. Myślę, że artystę lepiej oceniać po jego dorobku, niż po warunkach mieszkaniowych ostatnich lat życia.
Lubisz tematykę miejskiej eksploracji i chcesz zobaczyć więcej? Polecam Ci przede wszystkim odpowiednią galerię na Faceboku, a także między innymi wpisy o:



