Tropikalna ulewa nie cichła ani na moment. Siedzieliśmy z wietnamskimi kolejarzami w stacyjce pośrodku dżungli i oglądaliśmy “Opowieści z Narnii”.
Do stacyjki nie było żadnego innego dojazdu, prócz torów. Nie zatrzymywał się tam żaden pociąg pasażerski – tylko towarowe ustępowały miejsca ważniejszym składom. Wokół rozciągały się góry, a gdzieś w dole szumiało morze, skutecznie zagłuszane ulewą.

Wietnamczycy przecierali oczy, upewniając się, że nie śnią. Pojawienie się w tym miejscu zbłąkanego wędrowca, a już zwłaszcza białego podróżnika z plecakiem, było równie prawdopodobne, jak lądowanie statku kosmicznego z mieszkańcami planety Alderaan. A jednak się taki pojawił. Przyszedłem tutaj po kilkugodzinnym marszu przez mokrą dżunglę, z kilkoma bardzo udanymi zdjęciami pociągów i zepsutym od deszczu obiektywem. Kolejarze wymownymi gestami zaprosili mnie do środka. Zdjąłem przemoczone buty oraz kurtkę, z której wciąż ściekała woda. Z plecaka wyciągnąłem stary numer “Świata Kolei”, też całkiem przemoczony, i wyjaśniłem, że po to właśnie tu jestem. Wszystko przekazywane w międzynarodowym języku migów i uśmiechów.
I wtedy zobaczyłem wnętrze stacyjki. Za telewizorem, będącym tutaj centrum wszystkiego, spływały po ścianie długie czerwono-zielone zasłony, ozdobione sierpem, młotem i socjalistyczną gwiazdą. Pośrodku stało popiersie Ho Chi Minha, wodza wietnamskiej rewolucji. Były też napisy, chwalebne wobec wiodącej roli Wietnamskiej Partii Komunistycznej. Poczułem się, jakbym gdzieś w dżungli przeszedł bramę czasu i trafił do połowy lat siedemdziesiątych.
– Mogę zrobić zdjęcie? – spytałem, wskazując na Ho Chi Minha, potem na aparat, wreszcie przykładając ręce do twarzy i robiąc ogólnie rozumiany gest fotografowania. Na twarzy Wietnamczyków rozlała się niepewność. A jeśli to jakaś ideologiczna podpucha? Skinęli głowami, że mogę, ale jednocześnie rzucili się do pracy – popiersie wodza trzeba było odkurzyć, przekrzywiony napis wyprostować, odsłonić sierp i młot, których fragmenty niknęły w gęstwinie czerwonej kotary, wreszcie przegonić kury, poodsuwać krzesła i niedbale ustawione stoły. Kiedy wnętrze stacyjki można było uznać za świadectwo wiary w przyszłość wietnamskiego komunizmu, pozwolono mi wyjąć aparat i zrobić zdjęcie.

Wówczas pozostał jeszcze jeden problem. Jak się stąd wydostać? Nie miałem planu B – liczyłem na to, że do stacyjki będzie prowadzić jakakolwiek droga i ktoś z obsady podwiezie mnie do cywilizacji. W końcu każdy Wietnamczyk ma skuter.
Tymczasem – niespodzianka. Kolejarze też mieli skutery, ale nie w pracy. Tutaj, pośrodku gór, do niczego by się im nie przydały. Do głównej drogi nie było daleko, może kilometr w linii prostej, ale to bardzo niewdzięczny kilometr – wiodący ostro pod górę, naszpikowany luźno rozrzuconymi głazami, a przede wszystkim porośnięty bujną i bardzo tego dnia mokrą roślinnością. Szykowałem się już więc w myślach do długiego marszu powrotnego przez ciemną wieczorną dżunglę, kiedy któryś z nich na migi pokazał, żebym czekał. Włączyli “Opowieści z Narnii”. Deszcz lał strugami, nie cichnąc ani na chwilę. Pod nogami plątały się kury, a ja nasłuchiwałem urywanych dźwięków aparatury sterowania ruchem.
Szkoda, że nie dało się bardziej porozmawiać. Gdyby ten sierp i młot był nie wietnamski, a radziecki, pewnie wiedzielibyśmy już o sobie wszystko. A może to właśnie dobrze? Bo w sumie co ciekawego mielibyśmy sobie do przekazania. Ja – że podróżuję. Oni – że pracują. A tak trwaliśmy w ciszy, chłonąc film o lwie Aslanie w zgoła niecodziennym dla obu stron towarzystwie. Niepewność budowała poczucie tajemnicy.
Wtem jeden z mężczyzn pokazał mi na migi, abym szykował się do wyjścia. Założyliśmy kaptury, przeskoczyliśmy przez wagony towarowe zatrzymanego akurat składu, i w strugach wody przeszliśmy kilkaset metrów na południe. Za chwilę przez szum ulewy przebił się dźwięk potężnej lokomotywy, a ja już wiedziałem, jak wrócę do miasta. Wkrótce wdrapywałem się po schodkach do kabiny spalinowozu. Chwilę później pędziłem pociągiem towarowym przez tunele, nie wierząc własnemu szczęściu.
[youtube=https://www.youtube.com/watch?v=zBAJYyfhj6M]
W kabinie lokomotywy było już pięciu Wietnamczyków. Dwóch – skupionych na drodze. Pozostali głośno rozmawiali, co jakiś czas przerywając dyskusję na zerkanie w moją stronę. Bariera językowa i tu okazała się nie do przejścia. Być może któryś z nich łamanym angielskim spytał mnie o kraj pochodzenia. – Ba Lan – mogłem wtedy odpowiedzieć, a pięć wietnamskich głów mogło zakiwać ze zrozumieniem: – Baaa-laaan… A może nawet tego nie było.
Podróż skończyła się na podmiejskiej stacji Kim Liên. Podziękowałem, wyszedłem, pofotografowałem krowy wędrujące obok wagonów, a później – całkowicie przemoczony – poszedłem na mocną, zmrożoną wietnamską kawę.
To są absolutnie najpiękniejsze momenty każdej podróży. Te “Opowieści z Narnii” wśród tropikalnej ulewy, ten sierp i młot na ścianie, niespodziewany powrót w kabinie pociągu towarowego.







Artykuł został napisany na bazie obszernego materiału o kolejach wietnamskich, jaki opublikowałem w magazynie „Świat kolei”, nr 09/2018.
Zobacz też:





