Szerokie, ostre liście bambusowego gąszczu ranią mi przedramiona. – Staraj się iść jak najgłośniej – mówi Katia. – Odgarniaj gąszcz hałaśliwie, to nie zlezą się niedźwiedzie.
– Boże mój, co mnie podkusiło, żeby tu iść – powtarza Lena.
Denis nie mówi nic. Jest twardy, jak przystało na policjanta. Idzie jako pierwszy, masywnymi ramionami odgarniając bambus.
Powoli dociera do nas smród siarki.

Spełnione marzenie
Wulkan Mendelejewa nie należy do szczególnie wysokich gór. Jego wierzchołek wznosi się zaledwie 890 metrów wzwyż od tafli oceanu. Mimo wszystko, tego ranka nie widać go najlepiej, bo – jak zazwyczaj – wyspę Kunaszyr pokrywa gęsta mgła.

Wygląda na to, że marzenie o wejściu na zbocza wulkanu ma szansę się spełnić. Do ostatniej chwili trudno mi w to uwierzyć. Już samo dotarcie tutaj, na jedną z wysp kurylskiego archipelagu, wydawało się graniczyć z cudem. To przecież sam skraj olbrzymiej Rosji, a dodatkowo stały punkt sporny z Japonią. Rosjanie traktują te tereny jako newralgiczny, strategiczny punkt na mapie kraju. Dopiero od paru lat możliwe jest dotarcie tutaj bez specjalnej przepustki wydawanej przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa.
Na Kunaszyr dostaję się w pełni legalnie, ale i tak wątpię, że uda mi się gdzieś dostać. Jestem sam jak palec, w tutejszych nieprzebytych lasach czają się całe gromady niedźwiedzi, a miejscowe ceny zwalają z nóg. I kiedy już oswajam się z myślą, że kilka dni na wyspie spędzę w jedynym miasteczku, los zsyła mi odpowiednich ludzi. W kilka chwil montuje się ekipa, której głównym celem jest doprowadzić mnie na pole fumaroli wulkanu Mendelejewa.

Pierwotna dzicz
Poranny autobus do Gołownina, jedynej osady na południu wyspy Kunaszyr, wysadza nas na poboczu drogi, w miejscu znanym tylko Katii. Zagłębiamy się w gąszcz. – Jeszcze w zeszłym roku była tu wydeptana ścieżka – mówi przewodniczka. – W tym sezonie mało kto tutaj wchodził, jesteśmy jednymi z pierwszych.
Cienkie bambusowe liście, momentami sięgające nam nawet do szyi, to sasa kurylska. Wyjątkowo agresywny gatunek, gęsto porastający całe Kuryle i Sachalin. Jeżeli pomiędzy poszczególnymi łodygami była kiedyś ścieżka, to bambus poradził sobie z nią bez problemu.



Kiedy gąszcz robi się naprawdę wysoki, zazwyczaj mężczyźni idą przodem, a kobiety korzystają ze świeżo wydeptanego śladu. Niewielka to pomoc. Sasa kurylska bezlitośnie tnie fragmenty nieosłoniętej skóry. Jestem już cały spocony, brudny od błota i roślin, pogryziony przez insekty. I szczęśliwy. Wyobrażam sobie podobną ścieżkę w Europie – wygodne, równe podejście, stojące przy szlaku tablice informacyjne. Na dole – obszerny parking, restauracja, plac zabaw…
Na Kurylach czuję pierwotną dzicz. Smak podróży związanej z odkrywaniem, nie lifestylem. Tym bardziej, że prócz przyrody spotykamy po drodze pozostałości dawnego świata. Mniej więcej w połowie drogi naszym oczom ukazują się pordzewiałe, zarośnięte rury. To pozostałości japońskiego wydobycia wulkanicznej siarki. Po drugiej wojnie światowej Japończycy zostali stąd wygonieni przez Związek Radziecki, a wiele oznak ich dawnej cywilizacji nigdy na Kuryle nie wróciło.

Siedmiu samurajów
Odkrywanie też bywa męczące, zwłaszcza gdy mija któraś godzina przedzierania się przez bezlitosny gąszcz. Kiedy jednak zaczynam ulegać znużeniu, bambusowe zarośla zaczynają się lekko przerzedzać. Do nosa dociera zapach zgniłych jaj. Zza lasu wygląda ocean, a zaraz za nim… czy to możliwe? Czy to aż tak blisko?
– Tak, to Japonia – upewnia mnie Katia. – Półwysep Shiretoko. Północny skraj wyspy Hokkaido.

Nazwę Shiretoko nadali półwyspowi dawni mieszkańcy tych ziem – Ajnowie. “Sir etok” oznacza w ich języku “koniec świata”, co zdecydowanie czuję, patrząc na japońskie wulkany sponad dzikiego bambusowego gąszczu (niestety koniec nastąpił dla ludu Ajnów w dużo bardziej dosłownym sensie – obecnie liczba rodzimych użytkowników języka ajnuskiego wynosi dwie osoby, a sam język otrzymał status krytycznie zagrożonego wymarciem).
Na Shiretoko wznosi się rząd wulkanów, które przewodniczka nazywa siedmioma samurajami. Najwyższy z nich to stratowulkan Mount Rausu, wyrastający na wysokość 1660 metrów ponad poziom morza.


Śmierdzący oddech wulkanu
Nacieszywszy oczy widokiem Japonii, wchodzimy wyżej. Coraz bardziej wyczuwalny zapach siarki wskazuje, że zbliżamy się do głównego celu wyprawy – północno-zachodniego pola fumaroli na wulkanie