Do maleńkich wioseczek na wschodnich rubieżach Węgier kilka razy dziennie docierają pociągi z poprzedniej epoki.
Jest późny lutowy wieczór, gdy rozgrzany pociąg Intercity wypuszcza mnie na peron drugi debreczyńskiego dworca. Podróżni wysypują się z wagonów, ktoś nerwowy czym prędzej zapala papierosa, koło przejścia podziemnego żebrze młoda Cyganka, a przy sąsiednim peronie stoi już kolejowy wehikuł czasu – pociąg osobowy do Mátészalki.
Jeszcze parę lat temu podobne można było spotkać w Polsce. Skajowe obicia, zachęcające ciepło wnętrza, nieprane od dekad zasłony i charakterystyczny kolejowy zapaszek. Teraz Polskę opanowały pociągi z plastiku, a po klimat podróży sprzed dwóch dekad trzeba jeździć na Węgry.
Wsiadam, zajmuję miejsce na wygodnej, choć pośmierdującej kanapie, i wkrótce ruszamy. Prócz mnie w wagonie jest tylko jedna kobieta. To ona dzielnie nakrzyczy na grupę dresów, którzy wsiądą w Nyíradony i w środku wagonu odpalą papierosy.




Stacja jak za dawnych lat
Następnego dnia rano pojawiam się w miejscowości Mátészalka. To niewielkie, zaledwie szesnastotysięczne miasteczko, jest lokalnym centrum ruchu kolejowego. Zjeżdżają się tu pociągi z aż sześciu kierunków. Wszystkie spalinowe, ale o różnej długości i mocy.
Większość stanowią maleńkie wagony motorowe. To dokładnie te same “motoraki”, które, wprowadzone na szlaki kolejowe Czechosłowacji, zapobiegły likwidacji wielu lokalnych linii kolejowych. Tutaj, w węgierskim wydaniu, spełniają bardzo podobną rolę.
Drugi rodzaj pociągów to wielkie, ciężkie składy wagonowe, prowadzone lokomotywą spalinową. Esencja prawdziwej kolei. Zjawisko, które na zawsze zniknęło już z polskich torów.
Każdy pociąg wyprawiany ze stacji Mátészalka osobiście nadzoruje tutejsza dyżurna ruchu. Wychodzi z budynku dworca, staje przed maszynistą, posyła mu uśmiech (czasem zamieni parę zdań), a następnie podnosi swój oldskulowy lizak zawiadowcy. W drogę!



Fantazja szalonego miłośnika
Wieś Zajta zamieszkuje zaledwie czterysta osób, a mimo to sześć razy dziennie dociera tu pociąg osobowy. I nie dlatego, że to po drodze do większego miasta. Dwieście metrów za granicą wsi rozpościera się granica Węgier z Rumunią, a linia kolejowa urywa się nagle pośrodku pola. Zajta to przystanek końcowy.
Porównajmy: Łomża – 63 tys. mieszkańców. Jastrzębie-Zdrój – 90 tys. Mielec – 60 tys. Bełchatów – 57 tysięcy. To tylko niektóre polskie miasta, które od lat nie mają dostępu do kolei pasażerskiej, choć istnieje infrastruktura, która dawniej umożliwiała prowadzenie ruchu pociągów. Tymczasem tylko z Mátészalki pociągi kursują na trasach do zamieszkanego przez tysiąc mieszkańców Tiborszállás, czteroipółtysięcznego Csenger czy właśnie do maleńkiej Zajty.



To wszystko wygląda jak ze świata gry komputerowej. Jak z fantazji szalonego miłośnika kolei. Przed paroma laty namiętnie budowałem podobny świat w grze Transport Tycoon. Teoretycznie powinno tam chodzić o zarabianie pieniędzy i rozwijanie przedsiębiorstwa transportowego, ale ja po prostu chciałem, żeby małe pociągi jeździły do małych klimatycznych wiosek na krańcach mapy.
Jak to możliwe, że na Węgrzech tego typu transport się opłaca, a w Polsce nie? Uwarunkowania polskiej i węgierskiej prowincji są zupełnie inne. Wielkość kraju. Przyzwyczajenia mieszkańców. Inny rodzaj urbanizacji (na Węgrzech dominują rzadziej położone, ale zwarte, gęsto zabudowane wsie). Sytuacja materialna mieszkańców dalekich węgierskich wiosek. No i wreszcie mentalność, w Polsce doprowadzająca czasem do absurdalnych wniosków, że wszystko, co publicznie dostępne, jest godnym potępienia komunizmem, i że tam dom twój, gdzie twój samochód.
Bądźmy jednak szczerzy: te węgierskie pociągi również zysków nie przynoszą. Transport publiczny w ogóle rzadko kiedy przynosi zyski, chyba że mówimy o głównych liniach w gęsto zurbanizowanym terenie. Ale niekoniecznie taka jest jego rola. Zysków nie przynosi także eksploatacja dróg oraz publiczna służba zdrowia.

Hipnotyzująca pustka
Na pozór wszystko tu jest nudne. Płaski jak stół krajobraz z setką identycznych wiosek. Lutowa szarość. Zamknięte sklepy i restauracje. Nie ma nawet z kim porozmawiać, nie ma tu żadnej przygody do przeżycia, bo przygoda zaczyna się od poznania, a trudno poznać się z kimś, kto mówi wyłącznie w całkowicie niezrozumiałym języku.
A jednak jest w tej krainie coś niebywale hipnotyzującego. Pusty wagon płynie do celu, który niemal niczym nie różni się od początku trasy. Usypiają rozkręcone na full grzejniki. I jakby zupełnie nie istniał ten świat z codziennym pędem, zawodowymi stresami, wylęgającym się gdzieś daleko koronawirusem… Pociągi pod Mátészalką jeżdżą punktualnie, a jednak trochę poza czasem.


Jeśli spodobał Ci się ten wpis, wesprzyj mnie na Patronite. To Patroni umożliwiają działanie tego bloga.
Zobacz też:





Cześć.
Przyznam, że rzadko Cię komentuję, ale od dłuższego czasu czytam wiernie. Wrażliwość na odchodzące, bardzo dobre pióro (także technicznie, bez literówek, błędów itd. co bardzo cieszy purystów takich, jak ja) i kierunki podróży – to wszystko jest mi bardzo bliskie.
Pociągom we wschodnich Węgrzech życzę rychłej reaktywacji, a Tobie wiele tematów do pisania!
Pozdrawiam
Kuba
Wielkie dzięki! :)
Potwierdzam. Kilka lat temu przejechałem takim tradycyjnym pociągiem, z lokomotywą spalinową, trasę Miszkolc-Tokaj i z powrotem. Przede wszystkim rzucała się w oczy niesamowita dbałość o tę infrastrukturę, którą Węgrzy mają, bez wybrzydzania, że “przestarzała”, “socjalistyczna”, “nienowoczesna” – to samo widać na Twoich zdjęciach.