U Piotra Apostoła (1)

Z freeganizmem pierwszy raz spotkałem się u porąbanej Zosi w Budapeszcie. W ogóle, Zosia była postacią tak barwną, że z przyjemnością bym ją wymyślił. Nie mogę jednak tego zrobić, bo zostałem uprzedzony przez rodziców, czy tam Stwórcę, ktoś ją w każdym razie musiał naszkicować, bo tak porąbane istoty nie rodzą się przypadkiem. W sumie to wspominam ją całkiem miło, a określam porąbaną nie tylko dlatego, że taka właśnie była, ale i dlatego, że prawdopodobnie sama chciałaby być tak nazwaną.

Zosia dopiero co skończyła studia na jakimś hipsterskim artystycznym kierunku, raczej w życiu nieprzydatnym, ale nie w głowie jej było jakiekolwiek szukanie pracy. Żyła sobie spokojnie na przedmieściach stolicy Węgier, w drewnianym domku, który wynajmowała za pieniądze rodziców od pana o wdzięcznym nazwisku Piotr Apostoł. Chatka nie tylko z zewnątrz wyglądała, jakby ją dla zabawy przenieśli ze skansenu. W środku było jeszcze gorzej – Zosia nie parała się tak przyziemnymi rzeczami jak sprzątanie, a jej pomysłem na urządzenie mieszkania było pozostawienie wszystkiego w stanie niezmienionym. Dominowały więc gliniane garnki malowniczo ozdobione ususzonymi ziołami i mozaikami z pajęczyn, inne przedpotopowe, często drewniane naczynia i sztućce, oraz wszelkiego rodzaju węgierska graciarnia z epoki słusznie minionej. Pośrodku tego wszystkiego stała całkiem współczesna miska, z której Zosia zajadała swą codzienną zupkę chińską.

W maleńkim tym domku Piotra Apostoła, urządziła Zosia prawdziwą fabrykę gościnności. Mechanizm ów mielił internetowych turystów z plecakami w imponującym tempie: jednego dnia wchłaniał w swe drewniane trzewia, a już następnego ranka wypuszczał dalej w świat. Sama gospodyni nie nadążała odnotowywać swoich gości w pamięci, ale widać było, że czuje się dobrze w tym chaosie. Była w końcu właścicielką jedynego w swym rodzaju pensjonatu, darmowej turystycznej mekki wschodniego Budapesztu. Prawdziwą burdelmamą dla młodych plecakowców.

Pewnego dnia zjawiły się wraz z Zosią dwie dziewczyny, obie w długich, wełnianych sukniach z dziurami. – Cześć, jestem Rachel – zaczęła trajkotać ta bardziej wygadana, nie upewniając się wcześniej, czy w ogóle ktokolwiek rozumie tę jej amerykańską gadaninę. – Przyjechałam z Bostonu. Jestem Żydówką i jestem z tego dumna – zakończyła hardo, groźnie łypiąc okiem, jakby oczekiwała od młodych Polaków antysemickich reakcji. Rozczarowana, że jednak nic takiego nie nastąpiło, kontynuowała swój potok hipisowsko-lewackich prawd o życiu, podróży i żydowskich korzeniach, których szuka na Węgrzech pod nieustającym wpływem białego Tokaju. Dogadywały się z burdelmamą znakomicie, smażyły sobie naleśniki z kradzionymi pomidorami, biegały na imprezy do alternatywnych klubów budapesztańskich hipsterów, a potem zasypiały umęczone, każda w swej wełnianej czapce na głowie.

A kiedyś zapytałem Zosię jak się utrzymuje, skoro ma już te swoje ćwierć wieku, a nadal żadnej pracy.
– Ja to w ogóle nie kupuję w supermarketach – mówiła, co drugie słowo wzdychając teatralnie i wznosząc oczy ku niebu. – Kradnę ze szklarni.
– Jak to: ze szklarni? – spytałem, zastanawiając się, czy pozostało mi jeszcze w ogóle prawo do zdziwienia.
– No właśnie tak… Bo widzisz… Znam takie miejsce, gdzie dostać się do szklarni nie jest tak trudno. Wielkie firmy nie zbankrutują, gdy podkradnę im te parę pomidorków. Tym bardziej, że oni wybierają tylko te najpiękniejsze, a ja zabieram psiochy, bo zdrowsze.
– Ale… – usiłowałem polemizować.
– A jak nie ze szklarni, to ze śmietnika wybieram.

Tak oto poznałem pierwszą w życiu freegankę.

CDN.

1 komentarz

  1. Czekam na CDN bo Zocha mnie zaintrygowała :D

Dodaj komentarz