Kronika podróżniczych ostatków

Pewnego dnia złapaliśmy na stopa polskiego kierowcę tira. Jak to w ciężarówce, jechało się wolno i monotonnie, a kabina śmierdziała potem i spermą.

Potem mieliśmy wypadek na francuskiej autostradzie. Kierowca małego Citroena miał szczęście, że wyszedł cało z kolizji z naszym krążownikiem szos. Malutki samochodzik stał smętnie na poboczu, niemal całkowicie zmiażdżony, a my przejmowaliśmy się głównie trzema sporymi blantami, które pozostały w plecaku jeszcze z pobytu w Amsterdamie. Kierowca biegał wokół nietkniętej ciężarówki, machał rękami i wykrzykiwał “SZAMPINION, SZAMPINION” usiłując przekonać francuskich policjantów, że on tylko pieczarki przewozi, że nie jest notorycznym niszczycielem francuskich pedałów w ich kobiecych dwuosobowych samochodzikach. A potem pojechaliśmy, bo policjanci woleli przejezdną autostradę od przeszukania dwóch polskich nastolatków z dziewiczym jeszcze zarostem.

Pan Jurek, kierowca, z nerwów zapętlił disco polo. – JA GO, KURWA, NAPRAWDĘ NIE WIDZIAŁEM W TYM LUSTERKU – opowiadał z przejęciem po raz setny, a w radyjku od dwóch godzin brzęczała ta sama piosenka zespołu Boys.

“Jaki piękny świat, jaki piękny świat, gdy się ma dwadzieścia lat” brzmiał tekst refrenu, a zwrotek nie było, bo i po co.

Nie miałem jeszcze wówczas dwudziestu lat, ale rzeczywiście – świat był piękny. O tyle piękny, że każdego dnia odkrywało się coś nowego. Wciąż marzyłem o naprawdę dalekich krainach, ale wtedy nie trzeba było egzotyki, by przeżyć coś niezapomnianego.

Najtańszy jogurt – śniadanie na poboczu autostrady

W Paryżu przesadziliśmy z trawą. To był dobry towar, prosto z Amsterdamu. Włóczyliśmy się po Montmartrze, całkiem spaleni, robiąc chyba nienajlepsze wrażenie na eleganckich Francuzach, którzy w restauracyjnych ogródkach raczyli się obiadem za niewyobrażalne dla nas wówczas sumy. Potem niewiele pamiętam, oprócz snu na podłodze w wagonie metra, i nocnego widoku biznesowej dzielnicy La Defense. Wyratowała nas wtedy jakaś młoda Francuzka z Internetu, ale nie miało to szczególnego znaczenia. Najwyżej tułalibyśmy się nocnymi autobusami, albo znaleźlibyśmy schronienie w squacie lub kościele. Żeby nie żądać zbyt wiele, zawsze pod ręką miałem książkę Żadana, ukraińskiego pisarza wódki i drogi, z której namiętnie wyczytywałem zakończenie, ucząc się go niemal na pamięć:

“Myślę, że chciała mi powiedzieć coś takiego – póki jesteś wolny, póki odpowiadasz za swoje czyny, póki nazywasz rzeczy po imieniu, nie ma co się bać życia, ono w pełni zależy od ciebie, w pełni się tobie przyporządkowuje. Możesz przyglądać mu się z bliska i odchodzić od niego na dużą odległość, możesz je poganiać, albo zatrzymywać. Wszystko w tym życiu zależy od ciebie, póki sam nie zależysz od nikogo. Natomiast jakakolwiek próba wybudowania murów obronnych, okopania się, zabezpieczenia swojego bytowania i stabilizacji zawsze prowadzi do utraty kontroli nad sytuacją, życie w tym wypadku wyślizguje się z rąk, niczym latawiec, i zostajesz sam na sam ze swoim strachem i niepewnością. Jakakolwiek próba zbudowania czegoś stałego w tym życiu z góry skazana jest na porażkę, to tak samo jak budować coś na środku szybko płynącej wody – woda i tak porwie twoje materiały budowlane, mijając cię chłodno i obojętnie. Zawsze masz wybór – albo łapać się przypadkowych pojedynczych gałęzi, które przepływają obok, i starać się je połączyć, i zatrzymać niepowstrzymany potok, albo poddać się mu, temu potokowi, pozwolić mu nieść się do przodu, czując, jak głęboka jest ta woda, a ten prąd – porywający, i rozkoszować się szansą przepłynięcia jeszcze kilku metrów razem z całą wodą tego świata. Dlatego że do końca dopłynie tylko ten, kto od początku nie bał się utonąć, kto znajdował wielką miłość, kto czuł słodką radość, kto przeżywał prawdziwą rozpacz, to właśnie on dopłynie do końca. Oczywiście, jeśli nie odpadnie.”

I tak się właśnie płynęło przez poszczególne kraje. W Holandii uciekaliśmy przed konduktorem, jadąc na gapę szybkim Intercity. W Hiszpanii, prosto z czarnej imprezy w murzyńskim squacie, trafiliśmy do grupy rozśpiewanych harcerzy, i przez pół nocy gotowaliśmy równie rozśpiewany makaron. Wszystko było spontaniczne, i ta spontaniczność też była spontaniczna, to znaczy, że wyłaniała się znikąd, i bynajmniej nie była planowana.

A potem przyszła epoka dalekich podróży. Wszystko spoważniało, ważne stały się zdjęcia, nagrania i notatki z podróży. Wylotówkę z miasta zastąpiło lotnisko. Każda podróż musiała być zaplanowana na długo wcześniej – decyzji o wyjeździe nie dało się już podjąć między jednym a drugim piwem, między wódką a zakąską, między zachodem a wschodem słońca. To była ewidentna zmiana na lepsze, odkryły się wtedy dalekie krainy, krajobrazy tundry i pustyni, egzotyczne kultury.

Daleka włóczęga.

Daleka włóczęga

Rekord niemycia wyniósł około ośmiu dni. Odstraszałem ludzi w marszrutkach i byłem z tego dumny – nie tylko dlatego, że miejsce obok zawsze pozostawało wolne i można było rozprostować nogi. Przede wszystkim dlatego, że wracałem z prawdziwej dziczy, spocony, nieumyty, ubłocony i obszarpany.

Ostatecznie dowiedziałem się, że zamki i kościoły są do siebie zazwyczaj bardzo podobne, pustynia zawsze jest pustynią, a jesienna tundra to co prawda najpiękniejszy krajobraz świata, ale i ona szybko powszednieje. Kultury i odrębności zabił Internet. Dzieła zniszczenia dopełnili podróżnicy-imprezowicze, którzy – dzięki coraz wyższym zarobkom i coraz tańszym biletom lotniczym – w dalekich krajach kontynuowali weekend rozpoczęty nad Wisłą.

Tak jak Maciek i Piotrek, których poznałem na wybrzeżu Pacyfiku, gdy raczyli się specjałami kuchni peruwiańskiej. Byli z Warszawy, na co dzień pracowali w jednej ze znanych korporacji medialnych. – Dobre kurwy tu mają – odezwali się chórkiem, gdy okazało się, że jesteśmy rodakami. – I tanią trawę! – dodał uradowany Maciek. Potem rozmawialiśmy jeszcze o sporcie, samochodach, oraz o ilości znajomych na Facebooku. Rozstaliśmy się po dwóch piwach, ale los pozwolił nam zetknąć się jeszcze raz, około dwóch tygodni później, na dworcu autobusowym w Puno. Maciek i Piotrek wracali do Polski. – Spędziliśmy cały czas w Arequipie, fajne miasto. Naszą zasadą jest “co w podróży, to się nie liczy”, jeśli wiesz, o co chodzi – powiedzieli, i puścili oczko na pożegnanie.

Chciałbym jeszcze kiedyś wyjść z domu i bez planu pomaszerować na dworzec, pod nosem nucąc “Przepadłego bez wieści” Jurija Szewczuka. Ten wpis nie ma zakończenia. Ono, jeszcze długo, będzie pisać się samo.

Cytowany fragment pochodzi z książki Serhija Żadana "Hymn demokratycznej młodzieży", wyd. Czarne 2008, tłum. Michał Petryk.

1 komentarz

  1. zz says: Odpowiedz

    fujka, że deczko pretensjonalne. ale genralnie ciekawe, ciekawe. Lofciam
    Pozdrawiam

Dodaj komentarz