Międzynarodowi dziennikarze znaleźli się na ukraińskiej liście “wrogów narodu”

Ukraiński serwis Mirotworiec, zajmujący się tworzeniem bazy “zdrajców narodu”, opublikował właśnie personalne dane ponad pięciu tysięcy międzynarodowych dziennikarzy akredytowanych w Donieckiej i Ługańskiej Republice Ludowej. Przypomina mi się motto neonazistowskiej organizacji Krew i Honor, która w 2006 stworzyła w Polsce podobną listę: “Pamiętaj miejsca, twarze zdrajców rasy, oni wszyscy zapłacą za swoje zbrodnie”.

Rok 2006 – w Polsce wybucha skandal. Na stworzonym przez skrajnie prawicową organizację portalu Redwatch pojawiają się wizerunki tak zwanych “zdrajców rasy”. Zdjęcia, niewybredne podpisy. Poniżej numery telefonów, adresy i dodatkowe informacje typu “niegroźny w walce bezpośredniej”. Wybucha skandal – organizacja Reporterzy bez Granic wystosowuje list do ministra sprawiedliwości. Medialna wrzawa ogarnia cały kraj, strona zostaje zamknięta (nieskutecznie, jak się później okazuje), a jej administratorzy – aresztowani.

Rok 2014 – na ogarniętej wojną Ukrainie powstaje inicjatywa o nazwie Mirotworiec (dosłownie “twórca pokoju”). Według oficjalnego podtytułu, jest to “Centrum wyszukiwania oznak przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu narodowemu Ukrainy, pokojowi, bezpieczeństwu ludzkości i porządkowi międzynarodowemu”. W praktyce – znajdują się tam profile osób oskarżonych przez autorów strony o sprzyjanie separatystom. Na profilach widnieją zdjęcia, niewybredne podpisy, numery telefonów, adresy zamieszkania, odsyłacze do stron w mediach społecznościowych, informacje o miejscu pracy i dodatkowe komentarze.

Mam deja vu.

Różnica pomiędzy tymi dwoma przypadkami jest jednak dość znacząca. Redwatch to dzieło ekstremistycznej, skrajnie prawicowej organizacji. Działania Mirotworca wspierane są przez ukraińskie MSW, armię i Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy.

"Sława nacji - śmierć wrogom". Nacjonalistyczne graffiti na murze w południowoukraińskim Mikołajowie
“Sława nacji – śmierć wrogom”. Nacjonalistyczne graffiti na murze w południowoukraińskim Mikołajowie

Dziennikarze na celowniku

Do tej pory na listę Mirotworca trafiali ludzie bezpośrednio związani ze wschodnioukraińskimi separatystami. Nie tylko żołnierze – również zwyczajni, szarzy obywatele, pracownicy administracji zbuntowanych republik lub rodziny bojowników.

Parę dni temu twórcy strony poszli o krok dalej i opublikowali wykradzioną separatystom listę zagranicznych dziennikarzy akredytowanych w Donieckiej i Ługańskiej Republice Ludowej. Z dumą poinformował o tym Anton Heraszczenko, deputowany do Rady Najwyższej Ukrainy z ramienia partii Front Ludowy Arsenija Jaceniuka.

Oksana Romaniuk z Instytutu Masowej Informacji określa wydarzenie mianem skandalu.
– Hakerzy strony Mirotworiec w rzeczywisty sposób zaszkodzili wizerunkowi Ukrainy – pisze Romaniuk na swoim profilu na Facebooku. – Ogłosili personalne dane około pięciu tysięcy dziennikarzy posiadających akredytację DRL/ŁRL. Niektórzy genialni deputowani już wzywają do wieszania ich na słupach, a niektórzy równie wspaniali patrioci zaczęli już dzwonić z wyzwiskami.

Dalej Ukrainka wspomina dziennikarzy, którzy, pomimo posiadania akredytacji, przeszli podczas wojny tortury zadawane przez separatystów: – Łamano im nogi, ręce, żebra, gwałcili (…) dlatego, że pracowali dla ukraińskich albo niezależnych zagranicznych mediów. (…) Ja uważam, że prawdziwi patrioci powinni być dziennikarzom głęboko wdzięczni za to, że ryzykowali swoim życiem, że dzięki nim świat dowiedział się o pojawieniu się w Donbasie rosyjskich wojsk. (…) A teraz po prostu wzięli i wszystkich wrzucili do jednego wora: i swoich, i obcych, i przyjaciół, i wrogów – puentuje Romaniuk.

Myślenie życzeniowe a realia

Lista obejmuje dziennikarzy akredytowanych do kwietnia 2015 roku, więc nie pojawia się na niej moje nazwisko. Ale kto wie, czy za jakiś czas też nie wystąpię wśród “wrogów ukraińskiego narodu”? W końcu przez cały kwiecień legitymowałem się akredytacjami wydanymi przez rządy DRL i ŁRL.

Pisząc relacje z terenu separatystycznego Donbasu, kilka razy spotkałem się z reakcją typu “przecież to fragment Ukrainy i powinno tam obowiązywać ukraińskie prawo”. Rozumiem myślenie życzeniowe, ale realia są inne. Władza w Kijowie utraciła kontrolę nad terytoriami zbuntowanych republik. Jeśli ktokolwiek chce pracować na tamtym terenie, obowiązkowo musi wyrobić dziennikarską akredytację. To nie wyraz politycznych sympatii, a konieczność narzucana przez obowiązujące (i egzekwowane!) na danym obszarze prawo.

Z jednej strony jestem więc potencjalnie uznany za wroga narodu. A z drugiej? W kwietniu byłem zatrzymany i aresztowany na parę godzin przez zbrojną grupę separatystów. Nie licząc samego momentu pojmania, żołnierze dotrzymywali wysokich standardów. Na końcu przyjechał urzędnik ministerstwa informacji DRL. Dopytywał, czy zamierzam złożyć skargę na zachowanie wojskowych. Nie skasowano mi ani jednego zdjęcia. Nie wymuszano politycznych deklaracji.

Moja neutralność nie zostanie zachwiana, bo biorę oczywiście pod uwagę tak zwany “ludzki czynnik” – po obu stronach konfliktu zdarzają się najróżniejsze jednostki. Ale jeżeli w tak skandaliczną sprawę wmieszani są deputowani Rady Najwyższej, nie pozostaje mi nic innego jak zawołać: “Ukraino, naucz się PRu!” Oksana Romaniuk ma rację, że tego typu źle pojmowany patriotyzm najbardziej szkodzi wizerunkowi Ukrainy. A szkoda. Bo to – mimo wszystko – piękny kraj.


Już za parę dni opublikuję na blogu bardzo konkretny reportaż o realiach życia w DRL/ŁRL. Nie chcesz przegapić? Polub fanpejdża na Facebooku.

Dodaj komentarz