Khao Chong Pran: spektakl milionów skrzydeł

Każdego wieczoru koło jaskini Khao Chong Pran rozlega się koncert pisków i łopot milionów niewielkich skrzydeł. W tutejszej górze drzemie pradawna tajemnica, cud natury, a przy okazji – niewidoczne gołym okiem śmiertelne niebezpieczeństwo.

To miejsce epatujące grozą i tajemniczością niczym z filmów o Indianie Jonesie. Gdzieś na tajskiej prowincji z płaskiego krajobrazu pól ryżowych wyrasta góra. Pod górą wznoszą się spadziste dachy buddyjskiej świątyni. Ubrani w pomarańczowe szaty mnisi dokarmiają bananami i rambutanami stada dzikich małp, a kiedy owoców nie wystarcza do podziału, zwierzęta rozpoczynają walkę. Biją się nawet małpie matki, nie zwracając uwagi na przyczepione do ich brzuchów dzieci.

Można stromymi schodami wejść na górę, po drodze mijając rozstawione między drzewami posągi mędrców. Ze szczytu rozciąga się przepiękny widok na całą okolicę, rozświetloną promieniami zachodzącego słońca.

Jednak najważniejsze miejsce znajduje się za położonym w lesie pozłacanym portalem. Ziejąca czernią czeluść zaprasza poszukiwaczy przygód. Wchodzimy, delikatnie stawiając stopy… i równie szybko stamtąd wybiegamy.

– Nie wejdę tam, cholera, nie wejdę! – piszczę jak mała dziewczynka. – Chyba że w pełnym stroju pszczelarza!

Do tej pory nie sądziłem, że aż tak się brzydzę karaluchów. Co innego jednak dwa robaki na ścianie hotelowej łazienki w egzotycznym kraju, a co innego ogromne pełzające stada czerwonych pancerzyków. Podłoga jaskini dosłownie się rusza – karaluchy z szaleńczą prędkością wywijają ósemki między naszymi nogami, wydając z siebie odrażające piski.

– Spróbujmy opryskać buty środkiem przeciwko komarom – proponuje Piotrek.

– A jeśli ten środek odstrasza tylko komary, a karaluchy przyciąga? – zastanawiam się na głos.

Przy którejś próbie udaje się w końcu pokonać obrzydzenie. Ale zaledwie na dziesięć metrów. Widzimy stojące pod ścianami złote posągi Buddy, których obecność wzmacnia tylko aurę schowanej w górze pradawnej tajemnicy. Rzeczywiście, to miejsce jak żywcem wyjęte z filmów o Indianie Jonesie. Brakuje tylko autochtonicznego ludu z pochodniami i zastawionych na podróżników pułapek – ukrytych w podłodze kolców lub spadających z sufitu kamiennych bloków. Aż chce się dojść dalej, ale potężna grupa karaluchów blokuje nasze ruchy. Trzeba było ubrać długie spodnie…

Pod sklepieniem jaskini rozpoczyna się nerwowy ruch nietoperzy, być może zapoczątkowany przez nasze wtargnięcie do ich królestwa. Powietrze wypełniają piski, a tu i ówdzie do lotu podrywają się czarne plamy zwisające z występów skalnych.

Internetowe źródła mówią o nawet trzech milionach skrzydlatych ssaków, zamieszkujących Khao Chong Pran.

Około dziewiętnastej, kilkanaście minut po zachodzie słońca, rozpoczyna się główny spektakl – nietoperze wylatują żerować na pobliskie pola. Potoki zwierząt wydostają się spod góry kilkoma otworami, by na niebie uformować jeden wielki piszczący strumień. To widowisko trwa prawie czterdzieści minut, ale o dziwo nie przyciąga tłumów turystów. Oprócz nas, na łące koło świątyni stoi zaledwie kilkunastu miejscowych i dwóch podróżników z Niemiec.

Ogarnięty chęcią nakręcenia jak najlepszego materiału, podchodzę bezpośrednio do samego wylotu jaskini. Staję w strumieniu nietoperzy, pozwalając tysiącom zwierząt omijać mnie dosłownie o parę centymetrów. Czuję, jak moją głowę omiata powietrze pobudzone do ruchu przez łopot skrzydeł. Dopiero później dociera do mnie, z jak wielkim ryzykiem wiązała się ta chęć zbliżenia z naturą. Tajlandia zajmuje jedno z pierwszych miejsc na świecie w niechlubnej statystyce śmierci z powodu wścieklizny. Gdyby choć jeden zainfekowany nietoperz wbił się zębami w stojącego mu na drodze człowieka, mógłbym dziś nie pisać tych słów.

System echolokacji działa jednak doskonale u skrzydlatych ssaków. Dzięki niej mogą nie tylko ominąć stojącego u wejścia do jaskini intruza z aparatem, ale i odnaleźć swoje potencjalne ofiary. A później – wrócić do pieczary.

Podczas gdy nietoperze ucztują na pobliskich polach, my szukamy sposobu powrotu do cywilizacji. Infrastruktura turystyczna przy Khao Chong Pran właściwie nie istnieje, do pobliskiego miasteczka Ratchaburi nie dowiezie nas więc żaden autobus. Hmm… czy nocny autostop dobrze działa w Tajlandii?

Samotny karaluch nie budzi przerażenia - co innego wielkie biegające kolonie...
Samotny karaluch nie budzi przerażenia – co innego wielkie biegające kolonie…
Pod ścianami jaskini stoją pozłacane i ubrane w pomarańczowe szaty posągi
Pod ścianami jaskini stoją pozłacane i ubrane w pomarańczowe szaty posągi


Tajlandia to nie tylko piękne plaże i turystyczne kurorty. Do tej pory pisałem też o:

Cmentarzysko samolotów w Bangkoku
Cmentarzysku samolotów w Bangkoku
Dziwnych przysmakach z półek tajskich sklepów
Dziwnych przysmakach z półek tajskich sklepów

Dodaj komentarz