Uchodźcy. Ci ze wschodu

Z ogarniętej wojną Ukrainy do Polski trafiło kilkuset Polaków. „Polska dała nam więcej w ciągu paru miesięcy, niż Ukraina przez trzydzieści pięć lat mojego życia” – można od nich usłyszeć.

 

Uchodźca to modne słowo. Ale Samoiliukowie wymykają się aktualnym stereotypom: nie wyznają islamu, nie przepłynęli żadnego morza, nie mają zapędów terrorystycznych. I nigdzie się nie wdarli: przyjechali, bo ich zaproszono.

To między innymi Samoiliuków miała na myśli premier Beata Szydło, kiedy podczas styczniowej debaty w Parlamencie Europejskim przekonywała, że Polska przyjęła milion uchodźców z ogarniętej wojną wschodniej Ukrainy. W rzeczywistości jest ich nie milion, a kilkuset. I to w cudzysłowie: żaden z nich nie otrzymał oficjalnego statusu uchodźcy. Przepustką do wyjazdu była dla nich Karta Polaka – dokument potwierdzający przynależność do narodu polskiego.

Donieck. Polska parafia na froncie

Jeszcze w 2012 roku na donieckim stadionie toczyły się piłkarskie potyczki w ramach piłkarskich mistrzostw Europy. Dwa lata później przedrostek „euro” przestał być tu mile widziany, a pod stadionem rozgorzał bój mężczyzn z karabinami zamiast piłki.

Do historii przeszło zwłaszcza lotnisko w Doniecku, pieczołowicie wyremontowane przed przyjęciem piłkarskich kibiców. To właśnie na nim w 2014 roku miały miejsce najcięższe walki pomiędzy elitarnymi jednostkami „Cyborgów” (po stronie ukraińskiej) i „Czeburaszek” (po stronie samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej). Obecnie straszą tu pozostałości zniszczonego terminala, szkielet supermarketu, rozstrzelane znaki, okopy, domy bez ścian i szyb, dziury po wybuchach.

Krwawy bój zakończył się w lutym 2015 roku, wraz z podpisaniem drugiego porozumienia w Mińsku. Nigdy nie ustały jednak ostrzały. Tyle dobrego, że niepisana zasada pozwala żołnierzom na wstrzymanie wojny w ciągu dnia. Dopóki świeci słońce, Donieck żyje normalnie. Im bliżej wieczora, tym na ulicach robi się bardziej pusto. Od dwudziestej trzeciej wieczorem do piątej rano trwa godzina policyjna, a w oddali grzmią odgłosy wystrzałów.

Zaledwie trzy kilometry od zrujnowanego lotniska z wojenną codziennością zmaga się polska parafia pod wezwaniem świętego Józefa.

– Znajdujemy się na tyle blisko linii frontu, że przez długi czas niektórzy wierni bali się przychodzić na niedzielną mszę świętą. Każdego dnia wieczorem słychać kanonadę – mówi ksiądz Mikołaj Pilecki z Towarzystwa Chrystusowego (urodził się na zachodniej Ukrainie, siedem lat studiował w Polsce, od dwóch lat jest proboszczem w Doniecku).

Kiedy w lutym 2014 roku ksiądz Pilecki obejmował swą parafię, na budynku regionalnej administracji powiewała jeszcze ukraińska flaga. Wszystko zaczęło się zmieniać dwa miesiące później. Świat usłyszał o prorosyjskich separatystach i tak zwanych zielonych ludzikach. 7 kwietnia 2014 proklamowano powstanie „Donieckiej Republiki Ludowej”, której władza rozciąga się dzisiaj nad miastem. Gdzie nie spojrzeć, wzrok pada na czarno-błękitno-czerwoną flagę młodej republiki i propagandowe plakaty z napisami „Sami decydujemy o swoim losie”.

Przez pewien czas było tu naprawdę strasznie. Zwłaszcza na początku rewolucyjnej zawieruchy w niejednej miejscowej piwnicy znikali ci, których separatystyczna władza podejrzewała o współpracę z Kijowem. Poźniej jednak życie w zbuntowanym państwie nieco się uspokoiło.

– Był taki czas, że pół miasta chodziło z bronią. W trolejbusach, w tramwajach, wszędzie było widać karabiny – opowiada ksiądz Pilecki. – Od lata 2015 roku jest na szczęście lepiej, choć oczywiście widać wielu żołnierzy. I lepiej nie wychodzić na ulice po zmroku – tłumaczy duchowny.

Ale czy zachodnia religia i polski paszport w kieszeni mogą same w sobie być problemem podczas wojny, która zawiera w sobie bunt przeciwko zachodniemu światu i jest symbolicznym konfliktem dwóch systemów wartości? Jak opowiada Walentyna Staruszko, prezes miejscowego Towarzystwa Kultury Polskiej, Donbas od zawsze był regionem wielokulturowym, a ruchy nacjonalistyczne nigdy nie stanowiły tu większego problemu. Wśród wielu narodowości zamieszkujących donbaskie miasta nie brakowało też Polaków. Jedni budowali tu fabryki, inni byli zsyłani przez carskie władze. Jeszcze inni znaleźli tu swój azyl, uciekając z zachodniej Ukrainy przed czystkami etnicznymi.

– Na pograniczu obwodów donieckiego i zaporoskiego jest nawet wioska, której część nazywa się Polszcza, bo mieszkają tam potomkowie polskich zesłańców – opowiada Walentyna Staruszko. – Ale głównie przyjeżdżano tutaj za chlebem. Gdy na zachodniej Ukrainie panował głód, donbaski przemysł i koleje rozwijały się dynamicznie. Zawsze można było znaleźć pracę. Dlatego też w 1934 roku przyjechał tu z Podola mój dziadek – kończy kobieta.

Po wybuchu ostatniej wojny, liczba Polaków w Donbasie dramatycznie się zmniejszyła. 10 stycznia 2015 roku około dwustu osób wyjechało z Doniecka w ramach ewakuacji zorganizowanej przez polski rząd. Kolejna grupa została ewakuowana pół roku później z Mariupola. Dziś pozostało około dwustu osób zrzeszonych przy organizacjach polonijnych w „Donieckiej Republice Ludowej”. To nie więcej niż jedna trzecia spośród tych, którzy deklarowali tutaj związki z polskością na początku 2014 roku.

– Obecnie odprawiam jedną mszę świętą w niedzielę. Kiedyś odprawiałem poranną mszę po polsku, potem sumę po rosyjsku, a wieczorem mszę po ukraińsku… – wspomina ksiądz Pilecki. – Oprócz tego mieliśmy księży w Gorłówce i Makiejewce pod Donieckiem. Teraz wszystkie te parafie obsługuję ja – wyjaśnia.

W Makiejewce, mieście tworzącym z Donieckiem jedną aglomerację, msza odbywa się raz w tygodniu. Nieco ciężej jest dojechać do Gorłówki, bo wojna przerwała drogi łączące to miasto ze stolicą regionu. Poza tym jak mówi ksiądz Pilecki, zbiera się tam zaledwie kilkuosobowa grupa wiernych. No i wreszcie atmosfera jest dużo mniej przyjazna niż w Doniecku. W lipcu 2014 roku polskie media obiegła informacja o porwaniu księdza Wiktora Wąsowicza, polskiego proboszcza z Gorłówki. Ksiądz Wąsowicz został zwolniony po jedenastu dniach aresztu, ale do swojej parafii nie mógł już wrócić.

Powoli kończy się więc historia Polaków w Donbasie. Nie wolno jednak zapominać, że nieliczna pozostała tu Polonia bardzo pragnie kontaktu z ojczyzną.

– Polska jest wspaniałym krajem. Jesteśmy jej szalenie wdzięczni za przyjęcie naszych migrantów, pomimo swoich własnych problemów materialnych. Doświadczyliśmy tyle ciepła, zrozumienia, opieki, troski, że trudno to zapomnieć – mówi na koniec rozmowy Walentyna Staruszko, a po jej policzku z wolna spływa łza.

Walentyna Staruszko, prezes donieckiego Towarzystwa Kultury Polskiej
Walentyna Staruszko, prezes donieckiego Towarzystwa Kultury Polskiej

Poznań. Nowe życie

Jednym z pierwszych miast, które zdecydowało się przyjąć uchodźców ze Wschodu, był Poznań. Jak informuje Jan Banaszak, specjalista do spraw cudzoziemców z poznańskiego urzędu miejskiego, w 2015 roku do stolicy Wielkopolski przyjechały dwie rodziny z zajętego przez separatystów Doniecka. W czerwcu i lipcu 2016 miasto przyjęło osiem rodzin z Mariupola. Wśród nich – Samoiliuków i Boczarowów.

Galina Samoiliuk na zawsze zapamięta tamtą sobotę. Była w pracy, kiedy nagle zadzwonił telefon. Głos w słuchawce poinformował, że Polska wyraziła zgodę na przyjęcie uchodźców. Pierwszeństwo miały rodziny z małymi dziećmi. Ale wyjazd zaplanowano na poniedziałek, więc mieli tylko kilkadziesiąt godzin na spakowanie całego dobytku i pożegnanie z dotychczasowym życiem. Czy się zgadzają? Galina nie wahała się ani chwili.

Z zanieczyszczonego fabrycznym pyłem Mariupola 23 listopada 2015 roku wyruszyła karawana autobusów. Na ich pokładzie jechali dorośli, dzieci, a także wielkie kraciaste torby, które mieściły wszystko, co miało się ich właścicielom przydać w nowym życiu. W ten sposób dojechali do Zaporoża, gdzie czekały już samoloty. Jeden dla ludzi, drugi dla kraciastych toreb.

– W samolocie nie zmrużyłem oka ani przez chwilę – opowiada Aleksandr Boczarow. – Oglądałem swój przyszły kraj. I widziałem olbrzymią różnicę, bo Ukraina była z góry zupełnie ciemna, a w Polsce świeciły się wioski, miasta, drogi…

– Polska to była prawdziwa bajka – wtóruje mu Galina Samoiliuk. – Na początku zakwaterowali nas w ośrodku w Rybakach pod Olsztynem, gdzie spędziliśmy siedem niezapomnianych miesięcy. Było ślicznie i wszędzie leżał biały śnieg. U nas w Mariupolu śnieg nie jest biały – mówi.

– Kiedy byłem dzieckiem, padał u nas biały śnieg. Teraz jest czerwony albo szary, a jak na ciebie spadnie choć płatek, to ci trzecie oko na czole wyrośnie – dopowiada Władimir, mąż Galiny.

Mariupol, Ukraina. Koty spacerują ulicami osiedla domków jednorodzinnych
Mariupol, Ukraina. Koty spacerują ulicami osiedla domków jednorodzinnych

Jedynym zajęciem podczas pobytu wśród gęstych mazurskich lasów były odbywające się co drugi dzień intensywne kursy języka polskiego. Ale rodziny nie narzekały na nudę.

– W Rybakach ma się wrażenie, że ciągle jest lato – wspomina Galina. – A kiedy przyszło prawdziwe lato… Wtedy naprawdę nie chciało się wyjeżdżać – mówi.

Wyjechać jednak trzeba było, bo Poznań zgłosił gotowość do przyjęcia nowych mieszkańców. Z obiema rodzinami spotykam się na początku lipca 2016 roku w mieszkaniach, które wynajmuje dla nich miasto. Boczarowowie zamieszkali w samym centrum stolicy Wielkopolski, a Samoiliukowie – na południu Poznania, w dzielnicy Dębiec. Ich mieszkania są czyste i nowoczesne, ale uchodźcy wiedzieli, że nie mogą się godzić na żadne zbędne luksusy. Bo za chwilę sami będą to wszystko utrzymywać.

Umowa z miastem przewiduje, że przez pierwsze trzy miesiące pobytu magistrat pokrywa wszystkie koszty pobytu mariupolczan w Polsce. Potem opieka stopniowo maleje, aż do momentu, kiedy rodzina finansowo stanie na nogi. Urzędnicy zaznaczyli w umowie, że powinno to zająć maksymalnie rok. A póki co wygospodarowali sto czterdzieści tysięcy złotych na tegoroczne utrzymanie mariupolskich uchodźców.

Dla Aleksandra Boczarowa na tę chwilę znalezienie dobrej pracy to jedyne wielkie marzenie. Od kiedy przyjechał do Poznania, rozesłał już prawie sto aplikacji na rozmaite pojawiające się w sieci ogłoszenia. Na razie nie otrzymał odpowiedzi, ale znajomi uspokajają go, że to okres urlopowy i żeby do września się nie denerwował. Tatiana, żona Aleksandra, niemal od razu znalazła pracę w jednej z familijnych fundacji. Na razie to tylko zastępstwo, ale kobieta jest dobrej myśli.

Nastrój uchodźców zmienia się diametralnie w zależności od podejmowanego tematu. Przez całe spotkanie weseli i pełni energii, markotnieją, gdy wspomnieć o ukraińskiej zawierusze ostatnich lat. W końcu pada to słynne zdanie, które słyszę niemal przy każdym spotkaniu z ukraińskimi emigrantami: „Polska dała nam więcej w ciągu paru miesięcy, niż Ukraina przez trzydzieści pięć lat mojego życia”.

To kwestia wypowiedziana nie przez wroga ukraińskiej niepodległości, a przez człowieka, któremu siermiężne realia odebrały resztki nadziei na uczciwe życie. Bo nawet podczas Euromajdanu, który najchętniej byśmy widzieli jako spontaniczny wolnościowy zryw, po obu stronach barykady znajdowali się opłacani demonstranci.

– Nie było znaczenia, kto płacił – opowiadał mi parę miesięcy wcześniej inny emigrant ze wschodniej Ukrainy. – siedzieliśmy w namiotach za dwieście hrywien dziennie. Raz krzyczałem za Rosją, raz za Europą. Byleby zapłacili – mówił.

Władimir Samoiliuk porównuje się z donieckimi uchodźcami. Tymi, których domy spalono, którzy nie mają dokąd wracać.

– Widzę tę kolejkę ludzi, dzień i noc stojących pod ukraińskimi urzędami, bo bardzo potrzebują pomocy. Urzędnicy mówią im ciągle: jutro, jutro, jutro… Jak można przeżyć pół roku „na jutro”, a potem uwierzyć w swoje państwo? – retorycznie pyta mężczyzna.

Kiedy zadaję pytanie o Polskę, zły nastrój pryska jak bańka mydlana. Pytam, czy mają poważniejsze problemy w Poznaniu?

– Nie! – pada odpowiedź.

Rozmowa z mariupolskimi uchodźcami może być dla każdego Polaka przyspieszoną lekcją patriotyzmu. Zwłaszcza fragment, kiedy wspominają o pracy, jaką poznańscy urzędnicy wykonywali w swoim czasie wolnym.

– My odpoczywaliśmy na Mazurach, a w tym czasie ci ludzie jeździli do naszych przyszłych mieszkań, czyścili, odmalowywali, urządzali wnętrza – wspominają Samoiliukowie. – Oczekiwali nas. Mamy wrażenie, jakbyśmy przyjechali do rodziny w gości. A to byli przecież zupełnie obcy ludzie – mówią.

Złe strony Polski? Brudne, popisane mury na Starym Mieście w Poznaniu. Urzędnicze zawiłości (tłumaczone jednak przez asystentów, których zapewnia Ośrodek Pomocy Rodzinie). Wypowiedzi internautów, pojawiające się pod artykułami na temat mariupolskich uchodźców. Jak mówi Aleksandr Boczarow, w co drugim komentarzu zarzuca się im, że na pewno przywieźli ze sobą banderowskie flagi. Ale to przecież drobiazgi, na które najlepiej przymknąć oko.

Epilog

Trzy miesiące po naszym spotkaniu dzwonię do obu rodzin, żeby dowiedzieć się, jak obecnie wygląda ich życie. Jest druga połowa października 2016 roku. Poznańskie chodniki spowija gruba warstwa opadłych liści i nie ma już śladu po ostrym słońcu, które towarzyszyło naszym poprzednim rozmowom.

– Żyjemy normalnie, pracujemy, niczego specjalnego nie potrzebujemy – Tatiana Boczarow znajduje dla mnie tylko chwilę, bo opiekuje się chorą córeczką. Jej głos brzmi jednak pogodnie. – Mężowi zatrudnienie pomógł znaleźć urząd pracy. Jest koordynatorem biznesowym w polsko-ukraińskiej firmie. Ja pracuję w przedszkolu jako pomocnik wychowawcy – tłumaczy kobieta.

Gdy w niedzielne popołudnie wybieram numer Władimira Samoiliuka, mężczyzna prosi o późniejsze oddzwonienie. Akurat jest w pracy. Zatrudnienie znalazła również Galina.

Jan Banaszak z urzędu miasta Poznania podkreśla, że dwie donieckie rodziny, które przyjechały w czerwcu 2015 roku, przez dwanaście miesięcy zdołały się całkowicie usamodzielnić i zrezygnować z jakiejkolwiek pomocy państwa. Wszystko wskazuje na to, że również mariupolczanie nie będą mieli wielkich trudności z zaadaptowaniem się do nowych realiów.

1 komentarz

  1. Bardzo ciekawy wpis – ja jeszcze do wschodniej Ukrainy nie dotarłem, ale jak widzę biedę i upadek państwa na Zachodniej Ukrainie to nie bardzo sobie wyobrażam jak oni tam żyją

Dodaj komentarz