Miasteczka na krańcach świata

Aby je poznać, zazwyczaj wystarcza godzina. Przyciągają mnie jednak jak magnes, z tą swoją tajemnicą maleńkiej społeczności na pustkowiu.

Tego typu miejsca zazwyczaj nie doczekają się swoich osobnych artykułów. A jednak wyjątkowo lubię je wspominać. Właśnie w takich miasteczkach na krańcach świata czuję, że odbywam wyjątkową podróż, która zaprowadza mnie tam, gdzie nikt inny nie bywa. Bo i… po co?

Santa Cruz das Flores, Portugalia. Poznając miejscowego zboczeńca

Lepki wzrok. Na tyle lepki, że – nie odwracając głowy – jesteś w stanie powiedzieć, że ktoś za plecami nachalnie się w ciebie wgapia.

Wystarczy odwrócić głowę, żeby “ktoś” zyskał wygląd. Mężczyzna przed pięćdziesiątką, lekko łysiejący, ubrany w biały dres. Na głowie – ciemne okulary, na piersi – saszetka typu “kołczan prawilności”.

Nachalne wgapianie najlepiej skontrować tym samym. Facet wytrzymuje kilkanaście długich sekund konfrontacji spojrzeń. Później odwraca głowę i odchodzi.

Kolejny raz widzimy się na jednej z uliczek miasteczka. Rusza za nami, gdy go mijamy. Poczekaj chwilę, proszę Alexa, niech on przejdzie, bo czuję się nieswojo.

Za dziesięć minut znowu mijamy się koło cmentarza. Mówię ci, że coś jest nie tak, mruczę pod nosem, trochę do Alexa, a trochę do siebie.

Pół godziny później w najlepsze obserwujemy nadmorskie kraby, gdy moje podejrzenia ostatecznie się potwierdzają. Stromą dróżką do morza schodzi znajoma postać w białym dresie. To nie przypadek – wokół nie ma nic, prócz ostrych skał, o które rozbijają się fale. Mężczyzna przystaje parę metrów przed nami, a następnie skręca w bok, na ścieżkę prowadzącą do kępy krzaków. I wtem…

Widziałeś to?, upewniam się. Nie, co miałem widzieć?, dziwi się Alex. Pokazał ręką, żeby za nim iść, opowiadam, a Alex nie wierzy i mówi, że schizuję.

Biały dres znika w krzakach, by wyjść z nich po minucie. Wówczas nie mamy już żadnych wątpliwości. Powtarza się gest zapraszającej ręki.

Wycofujemy się chyłkiem i stromą drogą wracamy do miasta. Idzie za nami. Przyspieszamy kroku. Kilkaset metrów od morza stoi hotel – wydaje się być na wpół opuszczony, ale w ciemnej recepcji siedzi znudzony pracownik.

Dzień dobry, mówimy, ktoś nas śledzi, czy to jest tutaj normalne? Nie jest normalne, odpowiada przerażony Portugalczyk, że ktoś was śledzi, powinniśmy zadzwonić na policję.

Poczekajmy chwilę, proponuję, zaraz będzie tu przechodził, może go pan rozpozna.

I rzeczywiście – biały dres pojawia się na drodze, a recepcjonista wybucha śmiechem. Spokojnie, mówi łamanym angielskim, to tylko miejscowy debil. Chciał was zerżnąć w krzakach, ale nie jest niebezpieczny.

A ja się cieszę jak głupi, nie dlatego, że ktoś chciał mnie zerżnąć w krzakach, ale dlatego, że znowu jestem na końcu świata i właśnie bardzo to poczułem.

W Santa Cruz das Flores mieszka około 1700 osób. W tej niewielkiej społeczności każdy się zna – wiadomo, kto jest listonoszem, kto dentystą, a kto miejscowym zboczeńcem. Jak w miasteczku Twin Peaks.

Prócz pobliskiej wysepki Corvo, w okolicy nie ma żadnego większego lądu.

W samym centrum miasteczka znajduje się lotnisko - główny punkt kontaktu ze światem
W samym centrum miasteczka znajduje się lotnisko – główny punkt kontaktu ze światem
Mozaiki z wizerunkami świętych strzegą niemal każdego domu
Mozaiki z wizerunkami świętych strzegą niemal każdego domu
Strome zejście nad morze. Jeśli miejscowy zboczeniec zagrodzi ci drogę, łatwo go nie wyminiesz...
Strome zejście nad morze. Jeśli miejscowy zboczeniec zagrodzi ci drogę, łatwo go nie wyminiesz…

Ollagüe, Chile. Życie na beczce prochu

Nie było miejsca w gospodzie. Zamknięte, mówi gospodyni, choć trzy zajęte stoliki zdają się przeczyć jej słowom. Idę do innej knajpy, a tam ciemno i wszystko wyłączone. No, w sumie mogę coś ugotować, mówi gospodyni numer dwa, ale to będzie kosztować. I podaje cenę, która równa się z dwoma obiadami w dobrych restauracjach dużego miasta.

Więcej takich miejsc w Ollagüe nie ma. Pozostaje sklep. A tam na półkach albo surowe produkty, albo słodycze. Obrzydliwe, obecne wszędzie na świecie, wyroby wielkich korporacji. Marsy, Snickersy i inny syf, po którym żołądek wywraca się do góry nogami. Marząc o wytrawnym smaku, podejmuję dramatyczny, choć jedyny możliwy tego dnia wybór: słone chipsy. To będzie moja obiadokolacja.

Nadal kocham miasteczka na krańcach świata, ale w przypadku diety chipsowej zaczynam tęsknić za cywilizacją. Z Ollagüe nie da się jednak wydostać w drugiej połowie dnia. Pojechały już wszystkie poranne autobusy i tylko wiatr wyje, nawiewając wszędzie pustynny piasek.

Co zrobić w przypadku ewakuacji? Czym uciekać, gdy przebudzi się otaczający Ollagüe łańcuch wulkanów? Chilijczycy nie przejmują się tym i żyją dalej na beczce prochu. W tym kraju mają do wyboru bać się wulkanów, trzęsień ziemi albo tsunami. Nie pozwalają o tym zapomnieć obecne wszędzie tablice ostrzegawcze.

Z tego wszystkiego najlepsze już wulkany, bo – w przeciwieństwie do trzęsień ziemi i tsunami – zabiły tu raczej niewielu ludzi w ostatnich latach.

Życie w Ollagüe toczy się wokół stacji kolejowej
Życie w Ollagüe toczy się wokół stacji kolejowej
Kiedy wulkan Ollagüe (5868 m n.p.m.) kiedyś się obudzi, mieszkańcy miasteczka przywitają go miganiem kolorowych lampek. W Ameryce Południowej wszystko robi się na pełnej petardzie
Kiedy wulkan Ollagüe (5868 m n.p.m.) kiedyś się obudzi, mieszkańcy miasteczka przywitają go miganiem kolorowych lampek. W Ameryce Południowej wszystko robi się na pełnej petardzie
Rozmieszczone w całej miejscowości znaki przypominają o drzemiącym niebezpieczeństwie
Rozmieszczone w całej miejscowości znaki przypominają o drzemiącym niebezpieczeństwie
Ollagüe. Kolej i wulkan
Ollagüe. Kolej i wulkan

Stykkishólmur, Islandia. Pustka i biel

Islandzkie dzieci nie muszą bawić się w “podłoga to lawa”, bo na ich podwórku to rzeczywistość, a nie wyobrażenie. Stykkishólmur leży na końcu oblanego zastygłą lawą półwyspu.

Trudno tu z kimś porozmawiać, bo mało kto wychodzi na ulice. Islandczycy pozamykali się w domach. Gdzieniegdzie snują się tylko turyści, którzy dojeżdżają tutaj na chwilkę wynajętymi samochodami, zbaczając z trasy naokoło Islandii.

W muzeum rekina pod Stykkishólmur miła mulatka zgadza się zalać wrzątkiem dwie zupki chińskie i kawę. Jest Portugalką z korzeniami w Mozambiku. Jej kręcone czarne włosy surrealistycznie kontrastują z pustą bielą za oknem.

Mamy naprawdę super rekiny, musicie je zobaczyć, przekonuje. A ja na to, że niekoniecznie, bo czas, bo słońca już mało. Przecież się nie przyznam że jej rekiny kosztują z połowę mojej miesięcznej pensji.

Panorama zaśnieżonego Stykkishólmur
Cichy port spogląda na północ, w stronę Grenlandii
Cichy port spogląda na północ, w stronę Grenlandii
Zastygła lawa pokrywa spore połacie terenu wokół Stykkishólmur
Zastygła lawa pokrywa spore połacie terenu wokół Stykkishólmur

Łabytnangi, Rosja. Ostatnia stacja

Wtedy nikt się Łabytnangami nie interesował, bo w miejscowym więzieniu nie siedział jeszcze jeden z najsłynniejszych więźniów politycznych Rosji. Wówczas wiadomo było tylko, że dalej pociąg nie pojedzie. Drogę zagrodził mu potężny Ob, rzeka szeroka jak morze.

Wszyscy wysiadają, wszyscy spieszą nad rzekę. Biegną z tobołami przez groble i łachy piasku. Byleby zdążyć na prom. I dalej – do miasta. Bo gdzieś tam, na przeciwległym brzegu olbrzymiej rzeki, rozpościera się Salechard. Stolica Północy, choć całkowicie odcięta od reszty Rosji: z jednej strony olbrzymim Obem i uralskimi górami, z drugiej – nieprzebytą tajgą bez żadnych dróg.

Mało kto zostanie w Łabytnangach. Może ta kobieta z chustką na głowie, która odwiedzi syna odsiadującego piętnaście lat za gwałt. Może konduktor, który prześpi się w przydworcowym hotelu, czekając na jutrzejszą pracę w pociągu do Moskwy. Może ja, bo pójdę na targ. Na targu nienieckie babcie sprzedają tundrowe jagody i buty z futra renifera.

We wrześniu centrum Łabytnang pokrywa się różnymi odcieniami żółci
We wrześniu centrum Łabytnang pokrywa się różnymi odcieniami żółci
Miejscowe kobiety sprzedające wyroby na targu w Łabytnangach
Miejscowe kobiety sprzedające wyroby na targu w Łabytnangach
Tundrowe jagody i buty z sierści renifera
Tundrowe jagody i buty z sierści renifera

Zobacz też:

Król Suazi nosi pióra, bo jest królem
Autostopem przez biel
Choquequirao – raj utracony?
Banat. Pociągiem przez pustkę
Fanpage Stacji Filipa na Facebooku

Dodaj komentarz