Nie okłamali nas w biurze turystycznym – miało być egzotycznie, no i jest. Tylko że spacer po Durbanie nie należy do najbezpieczniejszych, a naszą przewodniczką jest sześćdziesięciolatka, która, choć żwawa, nie wygląda na specjalistkę sztuk walki.
Spacerowałem już po peruwiańskich slumsach i ostrzeliwanym Doniecku, ale dopiero Afryka wymusza na mnie radykalną zmianę trybu podróżowania. Tu się liczy szacunek ludzi ulicy – my go nie mamy, bo jesteśmy biali. Biały człowiek jest bogaty i nietutejszy.

Cóż, mądry Polak po szkodzie. Jeszcze dwa tygodnie wcześniej samotnie wędrowałem po Johannesburgu oraz Pretorii. Wychodząc z założenia, że nic się nie stanie, o ile zachowam zdrowy rozsądek i nie będę się pchał w ciemne uliczki. W końcu jednak zostałem napadnięty, a potem nasłuchałem się rozmaitych historii, jak to pod żadnym pozorem nie wolno turyście spacerować po ulicach południowoafrykańskich miast.
W Durbanie nie chciałem się więc decydować na moją ulubioną pieszą włóczęgę po mieście. Jedyną opcją bezpiecznego zwiedzenia miasta wydawał się być turystyczny double-decker, dwupiętrowy autobus, z pokładu którego można przynajmniej fotografować miejskie ulice. Przed dziewiątą rano stawiliśmy się więc przed lokalnym centrum informacji turystycznej. A tam niespodzianka – wbrew informacji z poprzedniego wieczora, wszystkie miejsca na dzisiejsze kursy są już zarezerwowane. Ostatecznie dostaliśmy przewodnika, mającego zapewnić bezpieczeństwo i przeprowadzić nas “egzotycznym szlakiem” przez centrum Durbanu.
Wspominałem już, że miasto znajduje się na niechlubnej liście 50 najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie? I że pod względem liczby zabójstw na 100.000 mieszkańców przebija Johannesburg o kilka pozycji?
“Afryka Południowa nie jest dobrym miejscem dla samotnych podróżników korzystających z komunikacji publicznej, chyba że jesteś weteranem wojennym, mistrzem sztuk walki, albo posiadasz inne doświadczenie i pewność, pozwalające ci zmierzyć się z grupą uzbrojonych napastników w obcym ci środowisku” – zacytowane z przewodnika turystycznego.
Nie mamy jednak wyjścia – jeżeli chcemy poznać cokolwiek w tym niegościnnym miejscu, musimy zaufać przewodniczce i wbrew wszelkim zaleceniom opuścić względnie bezpieczne wnętrze samochodu. Ruszamy w drogę.

W oczy rzucają się nam zwłaszcza trzy rzeczy:
3.Wielonarodowość i egzotyka
Durban, trzecia pod względem wielkości metropolia Południowej Afryki, spośród innych tutejszych miast wyróżnia się wielką liczbą mniejszości narodowych. Mijają nas twarze typowo afrykańskie, arabskie, chińskie, hinduskie, mieszane. Prawdziwe multi-kulti.
Statystyki mówią, że połowę mieszkańców miasta stanowią czarni Afrykanie, 25% to Azjaci, głównie Hindusi, a 9% stanowią koloredzi (najbardziej wymieszana grupa rasowa na świecie, cytując Wikipedię). Białych jest 15%, ale, podobnie jak w przypadku Johannesburga, zamieszkują oni głównie bogate przedmieścia i nie da się ich łatwo zobaczyć w centrum miasta.
Po ulicach roznosi się woń egzotycznych przypraw i dań. Młode matki noszą swoje dzieciaki w zawiniątkach na plecach, a torby z zakupami – po afrykańsku, na czubku głowy. Zewsząd słychać nawoływania w kompletnie niezrozumiałych językach. Angielski? Korzysta się z niego, ale w celach oficjalnych albo podczas rozmowy z nielicznymi turystami.




2.Islam
Według oficjalnych statystyk, muzułmanie stanowią zaledwie dwa procent mieszkańców Republiki Południowej Afryki. Ale to mniejszość zdecydowanie najbardziej nachalna w swojej indoktrynacji religijnej. Gdzie nie spojrzeć – tam islam. Meczety, ośrodki kultury islamskiej, plakaty po arabsku.
Przewodniczka prowadzi nas do ośmiominaretowego meczetu Juma Masjid, niegdyś największej muzułmańskiej świątyni na południowej półkuli. Przyjmuje nas jeden z tutejszych imamów, brodaty Zulus, niegdyś ksiądz katolicki. Dziś używa imienia Ibrahim, jak nazywał się kiedyś – nie chce powiedzieć. Namawia nas za to, abyśmy i my usłyszeli głos Allaha i stali się, jak on, brodatymi Ibrahimami.
Później wchodzimy do muzułmańskiego sklepu spożywczego, który kiedyś był kościołem. W miejscu dawnego ołtarza sprzedaje się dziś nabiał. Zawodzące śpiewy podkręcają tylko postapokaliptyczne wrażenie.
[youtube=https://www.youtube.com/watch?v=ukOga56tSGQ]




1.Targ dla szamanów
Pod koniec wycieczki docieramy do głównego miejskiego targu położonego przy ulicy królowej Wiktorii. Fotografuję, jak zawsze podczas podróży, wystawione na straganach mięsne fragmenty, takie jak wołowe jelita czy okrwawione głowy baranów. – Nie jadłeś nigdy głowy barana? – dziwi się przewodniczka. – To wyjątkowo smaczna część.
Udaje się nam też kupić pamiątki dla znajomych. Sprzedawca żąda sto randów (około trzydzieści złotych) za jeden magnes na lodówkę. Po interwencji przewodniczki obniża cenę do piętnastu randów za sztukę. – Jakbyście nie byli biali to pewnie od początku mówiłbym, że piętnaście – tłumaczy bez zażenowania.
Najdłużej zatrzymuję się jednak przy stoisku dla szamanów. “Stoisko” to może zbyt duże słowo jak na jego określenie – towary leżą bezpośrednio na chodniku. Ale za to jakie towary! Dzisiaj wróżymy z łopatki geparda, czy rogu antylopy?


Pod ścianą stoją głównie kości i rogi. Rozpoznaję poroże impali, które parę dni temu oglądałem w żywej wersji podczas safari w Parku Krugera. Wiadra zapełniają rozkładające się powoli podroby – wątroby, móżdżki, jelita. A w szklanych fiolkach na stoliku znajduje się podobno olej z tłuszczu krokodyla i lamparta. Pierwszy raz w życiu żywię nadzieję, że nieuczciwy handlarz sporządza swój produkt z zupełnie innego źródła.

– Mam dziwne wrażenie, że prawdziwy zysk tego sprzedawcy wcale nie wiąże się ze sprzedażą rogów i wątroby – zwraca uwagę Piotrek, już po odejściu od szamańskiego stoiska. – Widziałeś to?
– Co? Nie widziałem, byłem zajęty fotografowaniem.
– Do sprzedawcy podszedł jakiś gość, wyjął z kieszeni zwitek pieniędzy i dostał w zamian niewielką torebeczkę. Myślisz, że w środku był sproszkowany lampart?



Przewodniczka odprowadza nas do samego samochodu. – Muszę się upewnić, że wyjedziecie stąd bezpiecznie – tłumaczy. – Ale nie było chyba tak źle, prawda?
Przytakujemy, trochę z grzeczności, a trochę ciągle pod wrażeniem stoiska dla szamanów. Nie mogę jednak po raz kolejny oprzeć się myśli, że prawdziwa egzotyka to bardzo ciekawa sprawa… ale wolę jej doświadczać wyłącznie w dalekich krajach i na własne życzenie.
Bardzo fajny wpis – jednak wydaje mi się że egzotyka byłego ZSRR czy Belgradu będzie póki co wystarczająca dla mnie:)
Witaj,
Wpadłem na Twojego bloga na jednej z grup fejsbukowych, popatrzyłem, poczytałem i gratuluję dobrego pióra i talentu do fotografowania! Kiedyś RPA i Namibia były w sferze moich zainteresowań, pasji i dzieciecych marzeń, by tam polecieć i zobaczyć tą mieszkankę, którą Ty tutaj opisałeś.
Dzięki wielkie:-)
Pozdrowienia ze śnieżnej Estonii.
Kuba
Dzięki za miłe słowa :) Marzenia, nawet te dziecięce, się spełniają, więc życzę jak najszybszego lotu do Afryki Południowej! Tylko… ostrożnie ;)
Nie wiedział o targach dla szamanów, a w 2017 r. czerwone autobusy turystyczne nie jeżdżą :(
Może kogoś zainteresuje inne spojrzenie na Durban: http://www.masaperlowa.pl/durban-czyli-bledy-w-podrozowaniu/
Dzięki za wpis. Mogę potwierdzić w 100% co napisałeś. Właśnie przebywam w tym mieście który mocno promowany, moim zdaniem nie jest miejscem zbyt przyjaznym. Na szczęście jeszcze dwa dni i na zawsze pożegnam to miejsce.