To nie jest ten kosmopolityczny Nowy Jork z ogromnymi wieżowcami, przepychem Piątej Alei i tysiącami języków, mieszających się na stacjach metra. Przeciętny nowojorczyk, nie mówiąc już o turyście, nigdy nie słyszał o Zatoce Martwego Konia. Okazuje się jednak, że i to odrażające miejsce ma grono swoich pasjonatów.
Monica przyjechała tu aż z Ohio. – Zbieram starocie, a to doskonałe miejsce żeby za darmo znaleźć coś do domu czy ogródka – mówi. W jej ręku tkwi rozbita porcelanowa waza. – Skleję ją i będzie służyła jako gustowna doniczka – przekonuje kobieta.
Wokół – butelki. Wszędzie butelki. Tutejszą plażę pokrywają tysiące kawałków szkła. Spotyka się też ceramikę, stare opony, no i wszędobylski plastik. Teoretycznie powinny to być pozostałości po dawnych czasach. Jak jest naprawdę?


Tylko koni żal
Żeby się tu dostać, trzeba dojechać metrem drugiej lub piątej linii do ostatniej stacji Flatbush Avenue. Następnie należy znaleźć przystanek autobusu Q35. Po półgodzinnej jeździe autobusem pozostaje znaleźć odpowiednią ścieżkę i kilkanaście minut przedzierać się przez zarośla. Cała podróż z Manhattanu może zająć nawet dwie godziny. Kawał drogi, a przecież korzystamy dziś z najnowocześniejszych środków transportu.

Nic dziwnego, że właśnie na tym odludziu dawno temu zlokalizowano niechciane, choć niezbędne w dziewiętnastowiecznym mieście zakłady. Po angielsku takie miejsce nazywa się horse rendering plant, co na polski najprościej przetłumaczyć jako zakład przetwórstwa koni. Nie chodzi jednak o rzeźnię.
Na początku XX wieku Nowy Jork liczył ponad trzy miliony mieszkańców. Tak ogromne miasto wymagało dodatkowej obecności stu tysięcy koni. Zwierzęta zapewniały transport ludzi i towarów, ciągnęły tramwaje i bryczki, nie mówiąc o zaspokajaniu potrzeb wojska. Co jednak zrobić z koniem po śmierci? Tak jak za jego życia – wykorzystać. Do produkcji szczotek, skór, mięsa…
Nie, mięsa nie. Choć trudno powiedzieć, czy konina na pewno nie gościła na stołach dziewiętnastowiecznych Amerykanów, w dzisiejszych Stanach Zjednoczonych spożywanie mięsa z konia stanowi temat tabu. Ostatnie trzy końskie rzeźnie (zajmujące się zresztą produkcją mięsa na eksport) zamknięto w 2007 roku. Temat legalizacji produkcji koniny co jakiś czas przetacza się przez amerykańskie media, ale kraj wciąż żyje w sidłach specyficznej kulturowej hipokryzji, pozwalającej z jedzenia jednego rodzaju zwierzęcia zrobić narodowy symbol, podczas gdy drugie zwierzę traktuje się jako niegodne do spożycia. Hej, krowo, nie będziesz jednak naszą przyjaciółką.
Dziś w Stanach Zjednoczonych istnieje ponad 300 przetwórni martwych zwierząt (w tym koni). Prócz mięsa pozyskuje się z nich włosie, skóry, smalec, kości. Później z tych surowców powstają między innymi kosmetyki, produkty oleochemiczne, karmy i gryzaki dla zwierząt domowych. Takie zakłady znajdują się oczywiście i w Polsce, a wytwarzane w nich produkty nazywane są skrótowo UPPZ (Uboczne Produkty Pochodzenia Zwierzęcego).
To spory biznes nawet w dzisiejszych czasach, nietrudno więc wyobrazić sobie wagę zakładu przetwórstwa martwych koni w dziewiętnastowiecznej metropolii. Aby jego sąsiedztwo nie przeszkadzało mieszkańcom, nowojorskie horse rendering plants zlokalizowano daleko poza ówczesnym miastem. Miejsce to nosi do dziś nazwę Zatoki Martwego Konia (Dead Horse Bay).




Wieloletnie wysypisko
New York Times pisze, że na przełomie XIX i XX wieku wokół zatoki mieściło się ponad dwa tuziny końskich przetwórni, zakładów przetwórstwa rybiego oleju oraz spalarni śmieci. “Od 1850 do lat trzydziestych XX wieku ciała padłych koni oraz innych zwierząt wykorzystywano w Nowym Jorku do produkcji kleju, nawozu i innych produktów. Zmielone, przegotowane kości zwierząt wrzucano później do wody. Zanieczyszczona zatoka kojarzona była z daleko unoszącym się zapachem zgniłych oparów” – czytamy na stronach internetowych gazety.
Postęp motoryzacji oznaczał stopniowe wyparcie koni z miasta. Lata dwudzieste i trzydzieste to czas, w którym mechaniczne rumaki skutecznie opanowały nowojorskie ulice, a nad Zatoką Martwego Konia upadła znaczna większość zwierzęcych przetwórni. Nie oznacza to jednak, że ludzie przestali wyrzucać śmieci do wody. Zamiast kości, plaże nad zatoką zaczęły przyjmować ogromne ilości szklanych butelek.

Dziś to właśnie leżące szkło stanowi znak rozpoznawczy tutejszego wybrzeża. Choć zmieniły się czasy, a wraz z nimi zasadniczej zmianie uległo zagospodarowanie okolicznych terenów (dzisiaj są to przeważnie tereny mieszkalne oraz rekreacyjne, w pobliżu znajduje się na przykład marina dla właścicieli niewielkich motorówek), nikt nie zdecydował się na jednoznaczne oczyszczenie Zatoki Martwego Konia. Być może leżących na jej dnie śmieci jest po prostu zbyt dużo.
A może to całkiem wygodne, móc wyrzucić oponę do wody. Bo nie wszystkie leżące tu śmieci wydają się pochodzić sprzed co najmniej połowy wieku. Dalece nie wszystkie…





Stacja Filipa istnieje od wielu lat, ale utrzymuje się bez reklam ani materiałów sponsorowanych. Każdy taki artykuł wymaga wielu godzin pracy, dlatego, jeżeli zainteresował Cię ten materiał, rozważ wsparcie mnie na Patronite :)
Zobacz też:




