– Deutschland, Deutschland über alles! – zaintonował tubalnym głosem konduktor, kiedy zobaczył, że robię zdjęcia. Widocznie przyjeżdżali tu już wcześniej Niemcy.
– Nie jestem z Deutschland – poprawiłem – tylko z Polski.
– A, to sorry. – Kolejarz pomyślał chwilę i zasalutował: – Zdrawstwowuje!
Nieco zmieniona wersja artykułu została opublikowana w magazynie „Świat kolei”, nr 5/2017.
Oprócz nas, pociągiem do Nerău jechała całująca się bez przerwy para oraz trzymający rzeźbioną drewnianą laskę starszy mężczyzna, ubrany w wacianą kurtkę, czarne mokasyny i czapkę z żółtym napisem Star Wars. To niesamowite, jakie zastosowania potrafią znajdować lumpeksowe odpady pierwszego świata. Nieraz widywałem już choćby staruszków w tiszertach z pokemonami. Pan Gwiezdne Wojny patrzył jednak surowym wzrokiem i nie miałem odwagi wycelować w niego obiektywu. Był zresztą wczesny lutowy poranek, pociąg spowijał niełatwy dla fotografa półmrok.
Za oknem widniały pola, ciągle tylko płaska, zmrożona ziemia. Banat to region zatopiony w nicości. Dosłownie – nic tu nie ma. Ani miast, ani lasów, ani choćby dwumetrowego pagórka. Tylko bezkresne pola. Nie ma chyba na świecie bardziej monotonnego krajobrazu, niż rumuńska część Wielkiej Niziny Węgierskiej. Ten zimowy dzień był zresztą dokładnie taki sam: nijaki, szary i bez zapachu.
Pachniało za to wnętrze starego francuskiego wagonu motorowego. Trochę ropą, trochę potem, a trochę piwem – to pozostałość po pasażerach, którzy dopiero co wysiedli. Jechało się w sumie całkiem wygodnie; stare pociągi zazwyczaj są komfortowe, ciepłe, przestronne. Prawdziwa kolej z duszą i klimatem.


*
Na stacji Nerău suszyło się pranie. Ktoś zawiesił je na sznurku prowadzącym od budynku stacyjnego do rachitycznego płotu. Stacyjka – w stylu austro-węgierskim, jak wszystkie tutaj – jednopiętrowa, ze spadzistym dachem, mocno zaniedbana. Ze środka budynku szczekał pies, a więc ktoś musiał tu mieszkać, choć sama budowla wyglądała na od dawna opuszczoną. Przy resztkach peronu huczał włączony silnik wagonu motorowego, nie mogąc odpocząć po trzygodzinnej podróży z Timiszoary – drużyna konduktorska dogrzewała się na całego. Odjazd w drugą stronę dopiero za półtorej godziny.

Łatwiej w Banacie znaleźć cmentarz, niż sklep spożywczy. Czasami po obu stronach torowiska wyrastają groby – jedne należą do cerkwi prawosławnej, drugie do kościoła protestanckiego. Poszedłem więc w Nerău na cmentarz, bo nie ma lepszego sposobu na poznanie prawdziwej lokalnej kultury, niż odwiedzanie nekropolii. To na nich najlepiej widoczne są lokalne zwyczaje i historia, w całej swojej prawdziwości, bez turystycznego lukru. Oczywiście w Nerău o żadnym turystycznym lukrze i tak nie ma mowy. Ale historię można było na tym cmentarzyku chwytać garściami i pakować do plecaka na pamiątkę. Prawie wszystkie nagrobki z niemieckimi napisami, ruhet in Frieden, część po węgiersku, rumuńskie tylko najnowsze. Bo Banat był niegdyś bardzo wielokulturowym regionem – oprócz cmentarzy świadczą o tym synagogi w każdym większym miasteczku, węgierskie napisy na budynkach administracji publicznej, a wreszcie nazwy wsi: Gottlob, Lenauheim, Liebling, Iohanisfeld, Steierdorf…
Później szedłem przez wieś, a z okien domów odprowadzały mnie ciekawskie spojrzenia mieszkańców. I kiedy usłyszałem zbliżające się wycie syren, od razu wiedziałem, że to po mnie. – Turysta w Nerău? Pociągi, zdjęcia? – nie dowierzał policjant, mieszając kilka języków jednocześnie. – Passport pokazać, Ausweis, carta d’imbarco.



*
Ciekawiej, niż z okien pociągu, Banat wygląda z powietrza. Jeśli spojrzeć na zdjęcia satelitarne regionu, ujrzy się szachownicę pól z wyrastającymi tu i ówdzie kwadratowymi wioseczkami. Domy są tutaj zgrupowane ciasno, w jednym miejscu, jakby mieszkańcy bali się hulających po polach wichrów. Nie ma samotnych gospodarstw rolnych, przysiółków, ani przydrożnych zajazdów. Całe życie Banatu skupia się w rozrośniętych wioskach o sześciennym układzie ulic.
Kto by pomyślał, że do 2017 roku zachowa się tutaj gęsta sieć lokalnych linii kolejowych? Że na wielu stacjach wciąż kilka razy dziennie korpulentny zawiadowca będzie wychodził na peron, by podniesionym do góry zielonym lizakiem dawać znak do odjazdu? Że wioseczki przy samej serbskiej granicy – Nerău, Vălcani, Nădlac – nadal będą mieć kolejowe połączenie z resztą świata? Że stacje węzłowe ciągle będą tętnić życiem?

Periam to jedna z takich stacyjek węzłowych. Codziennie po ósmej rano, trzynastej, osiemnastej i dwudziestej trzydzieści zjawia się tutaj gromada francuskich wagonów motorowych. Cztery pociągi, cztery różne kierunki. Podróżni bez pośpiechu przechodzą pomiędzy rozgrzanymi cielskami pociągów. Za torowiskiem pasterz pogania stado owiec, na stacji zawiadowca pogania stado pociągów.
Na lokalnych liniach Banatu można poczuć prawdziwy klimat dawnej kolei.




Zobacz też:




Zapraszam także do polubienia Stacji Filipa na Facebooku.
Europa, jej środek właściwie, o którym nikt nie ma pojęcia. Świetny wpis.
Ekstra wyprawa, piękne zdjęcia, dziękuję!
jej środek? nie sądzę, rumunia wygląda na mapie jak wschodnia część europy
środek europy jest w Polsce.
Klimaty jak u Stasiuka. Bardzo fajny artykuł.
Znakomity artykuł, wprowadza w klimat, aż chce się tam być:). Gratuluję i dziękuję!
Świetnie zdjęcia. Dworzec w Nerau najlepszy.
Niesamowite zdjęcia.
Kawa, artykuły Filipa i cały wieczór…